"Nie pójdę do piachu,
gdy ktoś mi powie: czas umierać, brachu.
Nie dam się uśpić śmierci słowom,
pójdę do grobu z podniesioną głową."
Dzień dobry.
Co by nie było, jestem chodzącym szczęściem od dwóch/trzech tygodni, a jeśli o mnie chodzi i o ostatni rok... dawno nie było choćby tygodnia, który uznałabym za całkiem znośny, a teraz codziennie budzę się z nadzieją na dobry dzień, kroczę w nim (dniu) z podniesioną głową (bynajmniej nie z powodu pychy), z uśmiechem na ustach, a wieczorem rozmawiam z Bogiem dziękując za wszelkie pozytywy, które na mnie spłynęły i wciąż po mnie płyną. I znów mam ochotę dzielić się tą energią z wami. Zaniedbywałam tę stronę, wiem. Ale wiem też, że było naprawdę źle. Byłam u kresu sił. Tak, pisze o tym siedemnastoletnie dziewczę, ale nie czuję wstydu. Mam się wstydzić, że dopadł mnie chroniczny smutek? Poważnie... myślałam, że to się nigdy nie skończy. Wiem, że kiedyś może wrócić,
z prawdopodobnie zupełnie innego powodu i znów moja dusza będzie mogła być w agonalnym stanie, ale na razie jest spokój. I pokój. W serduchu. Na duszy. Mam się bać o tym mówić? O tym, że zostałam uratowana? Przez swoją wiarę, przez swoich rodziców, przez odwagę poproszenia o pomoc? O sięganiu po pomoc w kolejnym wpisie. Obiecuję, że wreszcie przerwę milczenie i opowiem wam o czymś, co jest dla mnie bardzo ważne.
Ostatni wpis był dość osobisty, tzn. pisany o konkretnej sytuacji, osobie. W życiu nie pomyślałabym, że tutaj zajrzy. Że ją to dotknie, poruszy i sprawi, że ruszy ona, by dać mi o sobie znać. Przeprosić. Boże! Tak mnie to wzruszyło... Mieć w sobie pokorę i odwagę, by zauważyć swój błąd, by umieć przeprosić i przyjąć wybaczenie. Niezwykle imponuje mi taka postawa. Bo wiecie... Mam wiele ran na sercu, ale znikoma ilość została zaszyta tym prostym słowem - przepraszam. Dlatego mocno doceniam to, co się wydarzyło. I owa sytuacja jest kolejnym powodem, by dziękować Panu za to życie. Tak nieprzewidywalne, piękne życie!
Emocje opadły, więc obędzie się bez tego wszystkiego, co miałam w głowie pod koniec tych dni.
Kurs "Eureka" to kurs dla dzieciaków (tj. młodzieży *pełna powaga*) przygotowujących się do sakramentu bierzmowania. Nie chcę skupiać się na szczegółach (zresztą nie wolno mi, tak zarządzili przedstawiciele wspólnoty), pomówmy więc o tym, co z tego wyniosłam.
Przede wszystkim muszę przyznać, że to nie jest forma dla mnie. To byli niewiele starsi (a i młodsi się znaleźli) ludzie, którzy próbowali w jakiś poprawny sposób przekazać to, co mieli w programie i w sercach. I na sercach chcę się skupić. Bardzo mnie poruszyło ich podejście. Tacy młodzi ludzie... taka ogromna wiara! Coś fantastycznego. Rzadko się zdarza, naprawdę rzadko, by piętnasto/szesnastolatek tłumaczył mi, jak działa Pan Jezus w naszym życiu, cytował Pismo Święte, miał w sobie taaakie pokłady wiedzy teoretycznej i oczywiście, co najlepsze - praktycznej (świadectwa wiary).
To sprawiło, że przetrwałam te trzy dni z wewnętrznym zadowoleniem.
Mam jednak gdzieś w głębi siebie nadzieję na nieco poważniejsze rekolekcje, czy tzw. dni skupienia, które byłyby w formie głębszych refleksji, może pracy z Pismem Świętym.
Bez spiny, bez chaosu. Rozumiecie. Kto wie, kto wie...
Cieszę się, że naszemu (tak, także i wciąż mojemu, na zawsze mojemu) katechecie chciało się z nami tam być. Mógł się przeciwstawić. Toż to dorosły facet jest. Ale zrobił to dla nas. Przemógł się, choć wiem, że to dla niego nie była jakaś ekscytująca forma duchowości. A jednak. Bardzo to doceniam.
Proboszczowi również składam wielkie dziękczynienie, bo widzę jak mu zależy na dzieciakach, a raczej na tym, by wzięli to wszystko, co się dzieje na serio, nie "dla jaj", nie tylko po to, żeby "odbębnić", ale by coś poczuli, by coś w nich drgnęło.
Co do tego drgnięcia... Mieliśmy chwilę, by wyjść na środek sali i powiedzieć, co o tym myślimy, co czujemy. Wyszedł katecheta, wyszłam ja i... wyszli ludzie po których absolutnie bym się tego nie spodziewała! Ależ mnie to wzruszyło. I chyba to jest to, o co ubiega nawet sam Bóg. By nie robić niczego na siłę, ale z potrzeby serca. Bardzo wierzę w tą wewnętrzną potrzebę. Chwała Panu i chwała wszystkim z którymi mogłam tam być.
Ufam, że przetrwaliście do końca. Choćby jedna osoba.
Trzymajcie się!
~~Zbuntowany Anioł
Pisz więcej :)
OdpowiedzUsuńPiękne doswiadczenie Boga w twoim zyciu!;)
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
Usuń