niedziela, 17 grudnia 2017

Młodzi żołnierze.

"Gdybym miał napisać, jak wygląda świat bez Ciebie,
 po prostu zostawiłbym pustą stronę."

"Wiedz, że to bujda, granda zwykła,
Gdy ci wołają: Broń na ramię!"


Cześć i czołem.

Piątek (15.12) był ciężkim dniem. Pełnym ogromu samozaparcia i ciągłego powtarzania w myślach: dasz radę, kurwa, dasz radę. Celowo to przekleństwo, bo takie też były warunki. Szczere aż do bólu... dosłownie do bólu. Nikt się z nami nie "pierdolił w tańcu". Młodzi wojownicy. Walczyliśmy z samymi sobą.
Chyba najbardziej w wojsku człowiek musi mieć silną psychikę. Mieliśmy zajęcia taktyczne, przy jednym stopniu Celsjusza, ziemia twarda jak cholera i ciągle: wróg z prawej, wróg z lewej, z przodu. I padaliśmy na ziemię, na kolano, przygotowując się do ewentualnego ostrzału. Byliśmy w ciągłej gotowości.
W rękach broń, która dodatkowo nie ułatwiała sprawy.
No i trochę obiłam sobie moje młode kolana. Ale co by nie było, trzeba pokazać jaką to się nie jest twardą babą i powiedzieć: ależ skądże, nic mnie nie boli, dam radę przeczołgać się trzydzieści metrów z bronią w rękach i kolczatką nad głową.

Udało się, ale na końcu zdychałam. To nie było umieranie.
To była męczarnia. Taka katorga dla umysłu, że nie potrafię nawet tych uczuć ująć w jakieś "poetyckie sformułowanie". Moja kondycja nie jest powalająca, ale to nie byłoby aż takie złe, gdyby nie ten przeszywający całą nogę ból. Łzy w oczach, wściekłość, absolutny brak entuzjazmu, chęć powrotu do domu. Tak było. Aż mi się literki w tym momencie zamazują, bo oczywiście nie czuję się słaba, ale nachodzą mnie myśli, że to naprawdę nie jest dla mnie i prawdopodobnie zajmuję miejsce komuś, kto ma wewnętrzne pragnienie bycia żołnierzem.

Nie wiem, jakbym przetrwała, gdyby nie nasz nauczyciel. Pan Przemysław (nie chcę tu po nazwisku, z wiadomych powodów) to człowiek o którym od początku pierwszej klasy nie usłyszałam złego słowa. Zawsze... zawsze (!) obijają mi się o uszy wyłącznie słowa uznania kierowane w stronę jego osoby. Młodzież, moi koledzy, mówią: "Świetny gość", "genialny nauczyciel", "jest dla mnie jak ojciec", "bardzo mi pomógł/pomaga". I mnie to tak kurewsko ściska za gardło, wzrusza, porusza. Jestem niezwykle dumna, że poznałam kogoś takiego, kto sprawia, że ci młodzi ludzie widzą w życiu sens, czekają na lekcje samoobrony,
na rozmowę z nim, wyczekują piątku nie tylko z powodu chęci pójścia na weekend do domu, ale dlatego, że będą mogli się spotkać z tym człowiekiem, posłuchać czegoś dobrego i wynieść z tych słów jak najwięcej dla siebie i innych.

Rozmawialiśmy ze sobą w piątek o tym, że myśli on o odejściu z funkcji bycia nauczycielem właśnie tego przedmiotu. Argumentuje to tym, że jak na klasę wojskową przystało, przydałby się nam profesjonalista w tej dziedzinie, a on bardziej specjalizuje się w policyjnej sferze i uważa, że jest za łagodny. A moim skromnym zdaniem powinien zostać, ponieważ mamy naprawdę tak wiele wyjazdów do jednostek wojskowych, żołnierze przyjeżdżają również do naszej szkoły, więc styczność z owymi profesjonalistami jest bardzo częsta i bezpośrednia. Czujemy ogólnie przyjęty w tym fachu "rygor" (co idealnie i najbardziej pokazują nam podczas szkoleń bojowych), a później wracamy do szkoły, na lekcje do pana Przemysława i możemy poczuć bijące na kilometr człowieczeństwo oraz jego wolność osobistą.
Zawsze mnie tak dogłębnie dotykają często powtarzane przez niego słowa: Jestem wolnym człowiekiem. Wow! Jakie to musi być przepiękne, gdy dochodzisz do takiego momentu w życiu, kiedy czujesz się na tyle szczery wobec siebie i wolny, by móc dzielić się tymi wspaniałościami z innymi.
Przychodzą takie chwile, kiedy mam dość. Tego munduru, tego profilu, tej przygody, która miała być otwarciem oczu na to, czego nigdy dotąd nie mogłam na własnej skórze doświadczyć. I wtedy jestem bombardowana pytaniami:
W takim razie dlaczego tu przyszłaś/dlaczego tu jesteś? Albo zarzutami: Przecież sama wybrałaś taką szkołę. To prawda, sama rzuciłam się w na głęboką wodę rozszerzonej historii i biegania w najróżniejszych warunkach pogodowych z gnatem w ręku na poligonach. I, broń Boże, nie żałuję. A dlaczego? Choćby ze względu na nauczyciela o którym wspomniałam w poprzedniej części wpisu.
Nie zrezygnowałam (choć byłam na dnie i w kompletnej rozsypce), bo poznałam niesamowitą polonistkę, z krwi i kości, która jest dla mnie wielkim oparciem i ogromną motywacją, by pogłębiać pasję, jaką jest nasz ojczysty język i wszystko co z nim związane.
Wciąż jestem w tej szkole, ponieważ trafiłam na genialną klasę, z którą przez ROK przeszłam tak wiele, że nie zamieniłabym ich na nikogo innego. Pokazali mi, że nie ma rzeczy niemożliwych, z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, a nawet największe i najgłupsze błędy młodości można zamienić na coś dobrego i wyjść na prostą. Zdam maturę i wyjdę z tej szkoły z wdzięcznością. Za każdy krzyk i za każdy uśmiech.

Bardzo wierzę, że w życiu wszystko jest "po coś". Gdyby te trzy lata nie miałyby dać mi jakichś lekcji, to by mi ich nie dały. A dają. I chwała Panu za to, że mnie w takim miejscu postawił.

Zdjęcia były robione 24 listopada przez naszą koordynatorkę w Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych w Poznaniu, podczas nieco spokojniejszych zajęć. 

Do następnego.

Trzymajcie się!

~~Zbuntowany Anioł

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz