sobota, 21 listopada 2020

Czy nadal kocham Kościół?

"Nie ma zgody na nieczułość. Nie ma zgody na pogardzanie kimkolwiek, bez względu na to, kim ten ktoś jest. Nie ma zgody w duszpasterstwie na delikatność drwala, na okładanie innych maczugą po głowie. Ani przykazaniami, ani krzyżem, nawet w najlepszych intencjach, nie można nikogo chłostać. Obowiązkiem księdza jest być czytelnym znakiem, coś pokazywać, a nie pouczać."

Cześć!

To cytat z jednej z czterech przeczytanych przeze mnie książek ks. Jana Kaczkowskiego, mianowicie Grunt pod nogami, do której lubię wracać w chwilach zwątpienia, bo ten duszpasterz (cześć jego pamięci!) miał tak piękne i delikatne podejście do drugiego człowieka, będąc przy tym niezwykle pokornym wobec choroby, jaka mu się przytrafiła. Zawsze szukał dobra w bliźnim, szczególnie tym najbardziej pogubionym i przybliżał - najlepiej jak potrafił - do Bożego Miłosierdzia. Jestem mu po stokroć wdzięczna za świadectwo życia, jakie nam zostawił. 

Co do tytułowego pytania, odpowiedź na nie w moim przypadku z pewnością nie będzie jednoznaczna. Pragnę również zaznaczyć, że nie chcę, by to co niżej napisałam zostało uznane za jakieś definitywne rozliczenie z Kościołem, bo nie zamierzam dokonywać apostazji, po prostu jeśli już mam możliwość swobodnego wypowiedzenia się w ważnej dla mnie (a zarazem niezwykle trudnej) kwestii, to chcę to zrobić, by mieć czyste sumienie... przede wszystkim przed Bogiem i samą sobą.

Czy to, co się teraz dzieje wokół Kościoła Katolickiego mnie w jakikolwiek sposób dziwi? Niezupełnie, jeśli mam być szczera. Więcej niż zdziwienia jest we mnie smutku i złości. Ale nie dlatego, że się w jakikolwiek sposób pomyliłam, bo potrafię wybierać, mam naprawdę szerokie horyzonty i nie patrzę na świat jako na czarno-biały obraz. Bardziej z tego powodu, że widzę te wszystkie błędy (wiecie jakie, nie chcę ich wymieniać, wystarczy się otworzyć i wsłuchać w wiele głosów wokół nas) hierarchów i... cóż, oni nie mają żadnej refleksji nad tym, co się dzieje. O tym pod koniec wpisu. 

To moje zwątpienie w sens bycia wciąż (!) częścią Kościoła trwa już dłuższy czas. Nie jestem raczej człowiekiem, który pod wpływem emocji ucieka i wypiera się tego, co bezpośrednio we wspólnocie przeżył. Natomiast z pewnością jestem kimś, kto nigdy do końca ślepo nie podąża za tym, co mu na tacy podają. Dzięki studiom tym bardziej jestem skłonna do zadawania pytań, choć robiłam to odkąd pamiętam i zawsze przyprawiały one o niemałe nerwy księży czy moich współbraci w wierze, bo pewne dogmaty tejże wiary nie są przez nich uznawane za takie, co do których można mieć jakiekolwiek zastrzeżenia czy tzw. „ale”. 

Absolutnie nie mam zamiaru odcinać się od tego, co przeżyłam za sprawą kilkuletniego, czynnego uczestnictwa w życiu Kościoła. Bo spotkało mnie, mimo wszystko, proporcjonalnie więcej dobra, aniżeli zła od księży czy współbraci. I nie chcę również na siłę skupiać się na tym, co mnie bolało, co było nie fair, co sprawiało, że tak naprawdę już dawno powinnam to wszystko rzucić. Dzięki wierze, a niejednokrotnie prawie że pewności, iż Bóg autentycznie jest ze mną (to wszystko działo się za pośrednictwem właśnie duchownych) na każdym kroku, odważyłam się na wejście w wiele sytuacji, o których gdy dziś myślę, to szczerze się wzruszam w tej ogromnej świadomości, jak wiele wiara dawała mi powera do wykonywania działań, które jeszcze kilka lat temu nawet przez sekundę nie przeszłyby mi przez myśl. 

Lednica 2000 - spotkania na tych polach to jest jak gdyby zupełnie inny wymiar doświadczania bycia z ludźmi dzielącymi to samo myślenie, co ty. To taki trochę chrześcijański Pol'and'Rock Festival i odkąd pierwszy raz tam pojechałam, wiedziałam po zakończeniu, że już zawsze będę tam powracała. W tym roku z przyczyn oczywistych to się nie udało, ale ufam, że w 2021 będzie okazja. I w kolejnych latach. O ile coś (jeśli nie ja sama) mnie nie zabije. Polecam to wydarzenie każdemu, bo wiem jak coniedzielna Eucharystia może nudzić w swojej formie (nie umniejszam oczywiście faktom, że spotykamy tam żywego Jezusa, ale jest w tej jej schematyczności i podniosłości coś, co nie tylko nudzi, ale w jakiś dziwny sposób również przytłacza). A na Polach Lednickich jest magicznie (wiem, że nie powinno się tego słowa używać w odniesieniu do wiary, ale ufam, że zrozumiecie, o co chodzi), jakby nie z tego świata. To zupełnie inne doznania i za każdym razem czuję się tam przecudownie. I to jest właśnie idealny przykład na to, że Kościół może być otwarty na - często dopiero poszukującego drogi, niejednokrotnie zbuntowanego - młodego człowieka. 

Różaniec do granic (inicjatywa z 2017 roku) z jakimś kołem starszych pań oddających ostatnie pieniążki na wsparcie Radio Maryja. I to było świetne przedsięwzięcie, z pewnością inne, specyficzne, ale bardzo mocne i rzutujące na kolejne miesiące jeszcze mocniejszego poczucia miłości ze strony Boga. Dużo się w tamtym czasie modliłam na różańcu, ale oczywiście do dziś uważam, że nazywanie go bronią, nie wspominając o wymachiwaniu nim w imię jakiejś obrony przed ludźmi, których ci pseudo-wierzący uważają za wrogów (choć patrząc na to trzeźwym okiem, są oni wyimaginowani), jest sporym przegięciem i zawsze starałam się temu sprzeciwiać oraz robić wszystko, by mnie nikt z tym nie utożsamiał. 

Europejskie Spotkanie Młodych - mam z tymi wyjazdami podobnie jak z Lednicą. Odkąd pierwszy raz wyjechałam za granicę, by spotkać się w gronie młodych ludzi z najróżniejszych stron Europy, których łączy sam Jezus Chrystus, byłam wniebowzięta. I za każdym razem jestem coraz mocniej. Tak naprawdę nie sposób ująć w słowa, jakie to jest wielkie duchowe przeżycie być wśród tych ludzi, w tak pięknej formie się do Boga modlić i czuć, że to wszystko ma jeszcze sens.

Wymienione wyżej wydarzenia to i tak garsteczka tego, co mnie spotkało. Na tyle na ile byłam w stanie, większość opisywałam na bieżąco tu czy na Facebooku, dlatego nie chcę się powtarzać. Póki co nic nie zginęło, można do tych postów wrócić i zachęcam do tego z całego serca, jeśli ktoś chciałby zobaczyć, jakie wrażenie wywierało na mnie to, co przeżywałam i w jaki sposób to się działo. Obym jeszcze kiedyś miała możliwość unieść się nad ziemią, w pełni czując Bożą miłość przekazywaną mi ze strony drugiego człowieka.  


Co do wszystkich oskarżeń, a przy tym oczywiście wszystkich momentów, kiedy ludzie (i to wysoko postawieni ludzie) o nich wiedzieli i je perfidnie zatuszowali, nawet poprzez najzwyklejszą mowę: nie wierzę, to nieprawda, to na pewno ktoś inny, takie rzeczy się "u nas" nie dzieją. No cóż, za każdym razem zastanawia mnie... dlaczego? Z poczucia bycia lepszym? Z poczucia jakiejś wyższości? Świadomości (to akurat fakt), że Kościół przez wieki był na jakiejś dziwnie uprzywilejowanej pozycji, która zapewniała jej członkom nietykalność? I kiedy zaczynają na wierzch wychodzić sprawy, które nie są wyssane z palca (bo nie wydaje mi się, by tak trudny temat był dobrą kwestią do przekłamań ze strony ofiar na taką skalę), hierarchowie się nawet nie tyle miotają, co wielce zadziwiają, że ktoś w końcu nie bał się zarzucić konkretnym osobom takie, a nie inne czyny. Ale do rzeczy... Problemem jest właśnie ta niezrozumiana przeze mnie (i wielu innych) nieuchwytność sprawców i tych, którzy przenosili (wciąż to robią, nie tylko w obrębie tematu pedofilii; mam na myśli choćby sprawę ks. Siołkowskiego) ich z parafii do parafii, byle tylko temat ucichł, sprawa nie została w żaden sposób wyjaśniona, a wręcz nawet zupełnie nieruszona. Bo jak to będzie wyglądało?

"Te słowa z dzisiejszej Ewangelii trafiły wprost w moje serce: »Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie! Nie zdobywajcie ani złota ani srebra, ani miedzi do swych trzosów. Nie bierzcie na drogę torby ani dwóch sukien, ani sandałów, ani laski! Wart jest bowiem robotnik swej strawy« Nic tak nie niszczy kapłanów jak forsa. Bóg mi świadkiem, że poprzysięgłem sobie od samego początku mojego kapłaństwa, że nigdy nie podam nikomu żadnej stawki. Nigdy. Amen." ks. J. Kaczkowski Grunt pod nogami 

Oto ludzie z tak dumnie brzmiącym hasłem: Bóg, honor, ojczyzna (to uproszczenie, ale z pewnością wiecie, co mam na myśli), podkreślający na każdym kroku znaczenie Ewangelii i nauk Chrystusa, jednocześnie wywracają się na najprostszej rzeczy, mianowicie: na praktycznym zastosowaniu Bożego Miłosierdzia. I jeszcze nie potrafią nie tylko szczerze, ale przede wszystkim klarownie przeprosić. Bo te wszystkie orędzia czy pisma ze słowami skruchy i "niby przepraszające" są nic nie warte. Najczęściej bywają tak ogólnie ujęte, że ostatecznie zaczynają brzmieć komicznie, gdy ich słowa próbują odwrócić temat na korzyść wobec księży i jakimś cudem stawiają nagle ich samych w roli ofiar stłamszenia przez społeczeństwo, które, olaboga, jakże mogło się nagle zacząć od nich odwracać.

Dlatego to dla mnie trudne, bo ja się odwracać zupełnie nie chcę. Wiem, że jest jeszcze szansa na dobro z ich strony. Ale trzeba umieć wybierać. Robić przesiew, oddzielać ziarno od plew, widzieć kwiaty pośród ogromu chwastów. I stąd też moje podkreślenie na początku, że to nie jest taka zerojedynkowa sprawa. I że nie chcę skupiać się tylko na tym, co złego mnie we wspólnocie spotkało, bo nawet jeśli tak było, to od razu uciekałam do tych dających mi nadzieję, miłość i słowa otuchy, których potrzebowałam. Nadal tak mam. Przyznam, że teraz jest mi o wiele trudniej wrócić, znów poczuć to specyficzne Boże uniesienie, ale jeśli tylko nadarzy się sposobna okazja czy nabiorę ciut więcej odwagi... a może raczej dystansu do tego, jak emocjonalnie to wszystko dziś przeżywam, z pewnością znowu usiądę na chórze w swojej parafii i pomyślę: super, że mogę tu być. Tak mi dopomóż, Boże. 


Trzymajcie się w tym  wciąż – trudnym czasie. 

Zbuntowany Anioł

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz