sobota, 9 grudnia 2017

Brutalnie piękna rzeczywistość.

"Żeby coś zmienić, najpierw trzeba się pogodzić z tym, jaki jest świat. Z tym, że nigdy każdy ciebie nie zaakceptuje. Nie masz gwarancji sukcesu, ale masz gwarancję porażki, jeśli nic nie zrobisz. Kobiety i mężczyźni się zdradzają. Nowotwory dotykają wszystkich losowo bez względu na złe czy dobre uczynki. Firmy padają. Jednak jednocześnie masz tysiące możliwości, setki potencjalnych przyjaciół rozrzuconych po świecie, niejedną miłość do przeżycia, smaki, zapachy i widoki, które sprawią, że będziesz stać na miękkich nogach i na chwilę przestaniesz oddychać. Taka jest rzeczywistość - chwilami brutalna, chwilami brutalnie piękna."

Dzień dobry!

Wczoraj był właśnie jeden z tych brutalnie pięknych dni, kiedy czułam,
że życie mogłoby nigdy się nie kończyć (pomimo wiary w życie pozagrobowe).
Czasami nachodzą mnie natrętne myśli o tym, że śmierć byłaby doskonałym wybawieniem z problemów, które obciążają moją duszę. I nie chcę umierać dla samej śmierci, ale dlatego, że ten krok wydaje się jednym z najprostszych, jakoś automatycznie wpada do głowy.
Toż to gówno prawda! Bóg nie po to zesłał nas na świat, byśmy sobie bez Jego zgody z niego odchodzili. Bo mamy taki kaprys. Bo MY uważamy, że nie damy rady. Damy. Z Królem Wszechświata damy. Bardzo podoba mi się pewna myśl... Bóg nie zesłałby nigdy na ciebie problemów, których nie byłbyś w stanie rozwiązać i przebrnąć przez nie (nawet z ranami i bliznami).
Są takie dwa aspekty, które wydają mi się najbardziej kluczowymi w tym życiu. Poszukiwanie i nadzieja. Nasza ziemska przygoda to ciągłe poszukiwanie. Sensu, celu, miłości, spełnienia, Pana Boga i tak dalej, i tak dalej. I ta ciągła nadzieja, że wreszcie odnajdziemy to, czego tak usilnie pragniemy. Dlatego tak istotne jest dla mnie nieustanne powtarzanie samej sobie i innym, że trzeba szukać. Aż do utraty sił. By móc wreszcie samemu przekazywać dobrą nowinę innym i namówić ich do tego, by sami dążyli do wewnętrznego spełnienia i odnalezienia DOBRA.

A dobro, którego wczoraj doświadczyłam objawiło się w kilku niesamowitych sytuacjach.
Jako pierwsza była rozmowa z moim katechetą (księdzem, rzecz jasna, z teraźniejszej placówki szkolnej) w pustym kościele. Sam na sam. Oko w oko. W lekkim stresie, ale po chwili w ogromnym spokoju mej duszy. Taka postawa ludzi mnie niezwykle wzrusza. Być dla innych bez względu na wszystko. Wyjaśnił mi jak podejść do pewnych spraw, które łamią mi serce i dał do zrozumienia, że zawsze może poświęcić dla mnie swój cenny czas. I chwała Panu! Bóg tak bezgranicznie kocha swoje dzieci, że powołuje do służenia innym wspaniałe osoby, które tylko czekają na to, by pomóc swym bliźnim. Chcę być taka jak mój katecheta. Taka jak moja polonistka, moja anglistka z poprzedniej szkoły, jak moi rodzice, jak Piotrek (Tau). Chcę być DLA, a nie PRZECIW. Chcę wiązać, a nie rozwiązywać. Chcę nadstawiać drugi policzek i wybaczać, a nie ukłuć mojego wroga w to samo miejsce, w które on ukłuł mnie. Nie mogę tego Miłosierdzia pojąć. To dla mnie tak poruszające, że jestem w stanie swoje emocje na tę chwilę wyrazić jedynie łzami szczęścia i szerokim uśmiechem.
Wyspowiadałam się przy okazji tego spotkania. "I ja odpuszczam tobie grzechy, moje dziecko. Robię to w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego". Chodziły te słowa za mną przez całą drogę z kościoła aż do samego dworca (a było to 10/15 minut drogi). Piętnasty rozdział z Ewangelii według św. Łukasza także mnie poruszył.
"(...) A trzeba było weselić się i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły,
a znów ożył; zaginął, a odnalazł się". Dlatego Bóg za każdym razem nam wybacza. Bo Jego tak cholernie cieszy, że potrafisz podejść do kapłana i za jego pośrednictwem masz w sobie odwagę ukorzyć się przed Najwyższym i wyznać
to wszystko, co w tobie najgorsze ze szczerą chęcią zmiany.
Kolejną sytuacją, która sprawiła, że poczułam się fenomenalnie i która utwierdziła mnie w przekonaniu, że chcę przesadzać z Panem Bogiem.
Rozmawiałam z kolegą, który raczej stroni od bliskich kontaktów z Najwyższym. Powiedział, że Bóg z góry nas ukierunkowuje, wytycza nam jakąś ścieżkę z której musimy skorzystać i dlatego uważa, że nie jest to wolna wola. A ja mu odpowiedziałam, że nawet jeśli wybierze inną drogę, to Miłosierdzie Pana objawia się w tym, że On będzie z nim na tej innej drodze i będzie go wspierał w wyborach, które uważa za słuszne i przy wszystkich upadkach. Kolega rzekł, że to bardzo mądre stwierdzenie i może natchnie go to do zmiany w kwestii wiary. 

Usłyszałam, że we wszystkim trzeba mieć umiar. Ale ja nie chcę go mieć w stosunku do Pana Boga. Ta relacja jest swoistym narkotykiem, nie tyle dla ciała
i mózgu, ale dla duszy. To kojący narkotyk. Nawet jeśli zły mówi: odejdź, skończ
z tym, miej umiar, to ja i tak do Niego wracam. Do punktu wyjścia, czyli Miłosierdzia Bożego. To jest ten aspekt życia, który chcę nieskończenie chłonąć. Chcę dryfować na morzu łask Pańskich. Nie chcę, by one po mnie "spływały".
To dobry rodzaj uzależnienia.

Trzymajcie się!

~~Zbuntowany Anioł

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz