środa, 30 grudnia 2020

Ten przedziwny 2020 rok.

"[...] Czasami mam wrażenie, że czułem już wszystko, czego więcej nie poczuję. I od tej pory nie poczuję już nic nowego. Tylko namiastkę tego, co już czułem."

Cześć!

Na początku chcę wam polecić Błędny ognik (1963)  francuski film (choć cytat pochodzi z innego, a mianowicie: Ona z 2013 r.), będący ekranizacją, do obejrzenia której zachęcam każdego, kto jest względnie ustabilizowany psychicznie. Poważnie. Mnie rozpieprzył na milion kawałków, dotknął najczulszych zakamarków duszy, sprawił, że myślę o nim do dziś, a minęło już kilka tygodni od przypadkowego natrafienia na ten tytuł. Jest mocny w przekazie  i nie kończy się szczęśliwie, stąd moje ostrzeżenie. Niemniej, bardzo zachęcam, bo chyba mało jest takich filmów, które w niezwykle subtelny i spokojny sposób pokazują tego typu problemy. 

Niesamowite, że ostatnie podsumowanie roku na tej stronie było trzy lata temu. I zaczynało się tak: 

"To był rok pełen wrażeń. Niestety znaczną jego część spędziłam w łóżku zastanawiając się nad sensem życia i chcąc je w jakikolwiek sposób zakończyć."

Jak więc mam zacząć pisać o tym, co wydarzyło się podczas tych miesięcy? Próbuję sobie nieco przypomnieć, spoglądając do rolki aparatu w telefonie i prędkość z jaką zmieniło się dosłownie wszystko jest dla mnie niepojęta. 

Dziś myślę o śmierci z poczucia bezradności i bezcelowości wszystkiego, co się wydarza. Jest coś takiego? Nie samobójstwo z powodu ciężkiej i nie do udźwignięcia straty (w szczególności kogoś, materialne kwestie chyba jednak aż tak nie bolą, choć nie wykluczam, że boleć mogą). Nie przez poważną chorobę czy długi na wiele tysięcy złotych. Ale właśnie ze świadomości, przez którą rozumiem nie wyimaginowane postrzegania świata, a autentyczne zauważenie faktu przewagi zła nad dobrem w życiu. I zdaję sobie sprawę, że – być może – wystarczy spojrzeć szerzej, wyjść poza strefę komfortu (choć nie jestem do końca pewna, czy stan w jakim aktualnie się znajduję jest, kurwa, komfortowy) czy patrzeć na świat bardziej optymistycznie, a przynajmniej ciut delikatniej, z większą troską o każdy kolejny (tak niepewny przecież) dzień. I ja tego piękna niepewności nie potrafię dostrzec. Przynajmniej nie na tym etapie. Trzymam się jednak jakiejś przedziwnie pełnej nadziei myśli, że... serio, NIC NIE TRWA WIECZNIE. Ani smutek, ani radość, ani nawet to złudne poczucie stabilizacji, którą od czasu do czasu jestem w stanie zauważyć. I jest w tej myśli coś zajebiście dobrego. Bo to właśnie dzięki niej wciąż jeszcze nie zniknęłam z powierzchni tego całego pierdolnika.  

Poczułam w tym roku świąteczną atmosferę, choć myślałam, że to niemożliwe w obecnym czasie. I paradoksalnie czułam ją za sprawą wielu przygotowań, nie wykluczając oczywiście sfery duchowej, jednakże dziś jest to już nieco inny poziom postrzegania wiary. Może w końcu taki, jaki być powinien? 

"W tym budynku, w którym walczę o swą duszę
Drogie szaty, drogi kamień, drogi kruszec
Drogi Panie, jak istniejesz to zrozumiesz
To zrozumiesz, dlaczego musiałem uciec"

Polecam utwór Dwuzłotówki Dancing Taco Hemingwaya, a najlepiej cały album Jarmark, bo to co Filip zrobił nie tylko muzycznie, ale przede wszystkim tekstowo, to jakiś kosmos, który dogłębnie mnie wzrusza. Szczególnie, że to nie jakieś oderwane od rzeczywistości wersy, ale do bólu konfrontujące się z tym, co naprawdę się w tym roku działo w naszym kraju (i nie tylko!). W ogóle dla mnie ten rok pod względem nowych albumów artystów, których cenię ponad wszystko, był wspaniały. 

Dlatego nie mam już żadnych oczekiwań wobec nadchodzących dni. Może poza nadzieją na choćby odrobinę spokoju i skraweczek normalności. 

Ostatnie trzy lata spędzałam poświąteczny czas i Sylwestra w różnych częściach Europy, dlatego kiedy teraz, w przeddzień ostatniego dnia tego szalonego roku, jestem w domu i myślę o tym wszystkim, to nie czuję żalu, nie mam pretensji, nie jest mi jakoś bardzo przykro. A to za sprawą poczucia ogromnej wdzięczności, że te kilka razy mi się udało i zapewne w kolejnych latach znowu uda. 

I tego również wam życzę: wdzięczności za nawet największe gówno, jakie was w życiu spotyka, bo może ono koniec końców ma sens? I można z tego wszystkiego wyprowadzić jakieś dobro? Kto wie?... Tylko my, doświadczając różnych chwil. A, no i poczucia spokoju czy też bezpieczeństwa. A że zdrowia i miłości, to każdy wie, więc się nie chcę powtarzać.

Z fartem! 

Zbuntowany Anioł (wciąż, po tylu latach, może kiedyś w końcu stanę się oczekiwaną przez świat Natalią...)

sobota, 21 listopada 2020

Czy nadal kocham Kościół?

"Nie ma zgody na nieczułość. Nie ma zgody na pogardzanie kimkolwiek, bez względu na to, kim ten ktoś jest. Nie ma zgody w duszpasterstwie na delikatność drwala, na okładanie innych maczugą po głowie. Ani przykazaniami, ani krzyżem, nawet w najlepszych intencjach, nie można nikogo chłostać. Obowiązkiem księdza jest być czytelnym znakiem, coś pokazywać, a nie pouczać."

Cześć!

To cytat z jednej z czterech przeczytanych przeze mnie książek ks. Jana Kaczkowskiego, mianowicie Grunt pod nogami, do której lubię wracać w chwilach zwątpienia, bo ten duszpasterz (cześć jego pamięci!) miał tak piękne i delikatne podejście do drugiego człowieka, będąc przy tym niezwykle pokornym wobec choroby, jaka mu się przytrafiła. Zawsze szukał dobra w bliźnim, szczególnie tym najbardziej pogubionym i przybliżał - najlepiej jak potrafił - do Bożego Miłosierdzia. Jestem mu po stokroć wdzięczna za świadectwo życia, jakie nam zostawił. 

Co do tytułowego pytania, odpowiedź na nie w moim przypadku z pewnością nie będzie jednoznaczna. Pragnę również zaznaczyć, że nie chcę, by to co niżej napisałam zostało uznane za jakieś definitywne rozliczenie z Kościołem, bo nie zamierzam dokonywać apostazji, po prostu jeśli już mam możliwość swobodnego wypowiedzenia się w ważnej dla mnie (a zarazem niezwykle trudnej) kwestii, to chcę to zrobić, by mieć czyste sumienie... przede wszystkim przed Bogiem i samą sobą.

Czy to, co się teraz dzieje wokół Kościoła Katolickiego mnie w jakikolwiek sposób dziwi? Niezupełnie, jeśli mam być szczera. Więcej niż zdziwienia jest we mnie smutku i złości. Ale nie dlatego, że się w jakikolwiek sposób pomyliłam, bo potrafię wybierać, mam naprawdę szerokie horyzonty i nie patrzę na świat jako na czarno-biały obraz. Bardziej z tego powodu, że widzę te wszystkie błędy (wiecie jakie, nie chcę ich wymieniać, wystarczy się otworzyć i wsłuchać w wiele głosów wokół nas) hierarchów i... cóż, oni nie mają żadnej refleksji nad tym, co się dzieje. O tym pod koniec wpisu. 

To moje zwątpienie w sens bycia wciąż (!) częścią Kościoła trwa już dłuższy czas. Nie jestem raczej człowiekiem, który pod wpływem emocji ucieka i wypiera się tego, co bezpośrednio we wspólnocie przeżył. Natomiast z pewnością jestem kimś, kto nigdy do końca ślepo nie podąża za tym, co mu na tacy podają. Dzięki studiom tym bardziej jestem skłonna do zadawania pytań, choć robiłam to odkąd pamiętam i zawsze przyprawiały one o niemałe nerwy księży czy moich współbraci w wierze, bo pewne dogmaty tejże wiary nie są przez nich uznawane za takie, co do których można mieć jakiekolwiek zastrzeżenia czy tzw. „ale”. 

Absolutnie nie mam zamiaru odcinać się od tego, co przeżyłam za sprawą kilkuletniego, czynnego uczestnictwa w życiu Kościoła. Bo spotkało mnie, mimo wszystko, proporcjonalnie więcej dobra, aniżeli zła od księży czy współbraci. I nie chcę również na siłę skupiać się na tym, co mnie bolało, co było nie fair, co sprawiało, że tak naprawdę już dawno powinnam to wszystko rzucić. Dzięki wierze, a niejednokrotnie prawie że pewności, iż Bóg autentycznie jest ze mną (to wszystko działo się za pośrednictwem właśnie duchownych) na każdym kroku, odważyłam się na wejście w wiele sytuacji, o których gdy dziś myślę, to szczerze się wzruszam w tej ogromnej świadomości, jak wiele wiara dawała mi powera do wykonywania działań, które jeszcze kilka lat temu nawet przez sekundę nie przeszłyby mi przez myśl. 

Lednica 2000 - spotkania na tych polach to jest jak gdyby zupełnie inny wymiar doświadczania bycia z ludźmi dzielącymi to samo myślenie, co ty. To taki trochę chrześcijański Pol'and'Rock Festival i odkąd pierwszy raz tam pojechałam, wiedziałam po zakończeniu, że już zawsze będę tam powracała. W tym roku z przyczyn oczywistych to się nie udało, ale ufam, że w 2021 będzie okazja. I w kolejnych latach. O ile coś (jeśli nie ja sama) mnie nie zabije. Polecam to wydarzenie każdemu, bo wiem jak coniedzielna Eucharystia może nudzić w swojej formie (nie umniejszam oczywiście faktom, że spotykamy tam żywego Jezusa, ale jest w tej jej schematyczności i podniosłości coś, co nie tylko nudzi, ale w jakiś dziwny sposób również przytłacza). A na Polach Lednickich jest magicznie (wiem, że nie powinno się tego słowa używać w odniesieniu do wiary, ale ufam, że zrozumiecie, o co chodzi), jakby nie z tego świata. To zupełnie inne doznania i za każdym razem czuję się tam przecudownie. I to jest właśnie idealny przykład na to, że Kościół może być otwarty na - często dopiero poszukującego drogi, niejednokrotnie zbuntowanego - młodego człowieka. 

Różaniec do granic (inicjatywa z 2017 roku) z jakimś kołem starszych pań oddających ostatnie pieniążki na wsparcie Radio Maryja. I to było świetne przedsięwzięcie, z pewnością inne, specyficzne, ale bardzo mocne i rzutujące na kolejne miesiące jeszcze mocniejszego poczucia miłości ze strony Boga. Dużo się w tamtym czasie modliłam na różańcu, ale oczywiście do dziś uważam, że nazywanie go bronią, nie wspominając o wymachiwaniu nim w imię jakiejś obrony przed ludźmi, których ci pseudo-wierzący uważają za wrogów (choć patrząc na to trzeźwym okiem, są oni wyimaginowani), jest sporym przegięciem i zawsze starałam się temu sprzeciwiać oraz robić wszystko, by mnie nikt z tym nie utożsamiał. 

Europejskie Spotkanie Młodych - mam z tymi wyjazdami podobnie jak z Lednicą. Odkąd pierwszy raz wyjechałam za granicę, by spotkać się w gronie młodych ludzi z najróżniejszych stron Europy, których łączy sam Jezus Chrystus, byłam wniebowzięta. I za każdym razem jestem coraz mocniej. Tak naprawdę nie sposób ująć w słowa, jakie to jest wielkie duchowe przeżycie być wśród tych ludzi, w tak pięknej formie się do Boga modlić i czuć, że to wszystko ma jeszcze sens.

Wymienione wyżej wydarzenia to i tak garsteczka tego, co mnie spotkało. Na tyle na ile byłam w stanie, większość opisywałam na bieżąco tu czy na Facebooku, dlatego nie chcę się powtarzać. Póki co nic nie zginęło, można do tych postów wrócić i zachęcam do tego z całego serca, jeśli ktoś chciałby zobaczyć, jakie wrażenie wywierało na mnie to, co przeżywałam i w jaki sposób to się działo. Obym jeszcze kiedyś miała możliwość unieść się nad ziemią, w pełni czując Bożą miłość przekazywaną mi ze strony drugiego człowieka.  


Co do wszystkich oskarżeń, a przy tym oczywiście wszystkich momentów, kiedy ludzie (i to wysoko postawieni ludzie) o nich wiedzieli i je perfidnie zatuszowali, nawet poprzez najzwyklejszą mowę: nie wierzę, to nieprawda, to na pewno ktoś inny, takie rzeczy się "u nas" nie dzieją. No cóż, za każdym razem zastanawia mnie... dlaczego? Z poczucia bycia lepszym? Z poczucia jakiejś wyższości? Świadomości (to akurat fakt), że Kościół przez wieki był na jakiejś dziwnie uprzywilejowanej pozycji, która zapewniała jej członkom nietykalność? I kiedy zaczynają na wierzch wychodzić sprawy, które nie są wyssane z palca (bo nie wydaje mi się, by tak trudny temat był dobrą kwestią do przekłamań ze strony ofiar na taką skalę), hierarchowie się nawet nie tyle miotają, co wielce zadziwiają, że ktoś w końcu nie bał się zarzucić konkretnym osobom takie, a nie inne czyny. Ale do rzeczy... Problemem jest właśnie ta niezrozumiana przeze mnie (i wielu innych) nieuchwytność sprawców i tych, którzy przenosili (wciąż to robią, nie tylko w obrębie tematu pedofilii; mam na myśli choćby sprawę ks. Siołkowskiego) ich z parafii do parafii, byle tylko temat ucichł, sprawa nie została w żaden sposób wyjaśniona, a wręcz nawet zupełnie nieruszona. Bo jak to będzie wyglądało?

"Te słowa z dzisiejszej Ewangelii trafiły wprost w moje serce: »Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie! Nie zdobywajcie ani złota ani srebra, ani miedzi do swych trzosów. Nie bierzcie na drogę torby ani dwóch sukien, ani sandałów, ani laski! Wart jest bowiem robotnik swej strawy« Nic tak nie niszczy kapłanów jak forsa. Bóg mi świadkiem, że poprzysięgłem sobie od samego początku mojego kapłaństwa, że nigdy nie podam nikomu żadnej stawki. Nigdy. Amen." ks. J. Kaczkowski Grunt pod nogami 

Oto ludzie z tak dumnie brzmiącym hasłem: Bóg, honor, ojczyzna (to uproszczenie, ale z pewnością wiecie, co mam na myśli), podkreślający na każdym kroku znaczenie Ewangelii i nauk Chrystusa, jednocześnie wywracają się na najprostszej rzeczy, mianowicie: na praktycznym zastosowaniu Bożego Miłosierdzia. I jeszcze nie potrafią nie tylko szczerze, ale przede wszystkim klarownie przeprosić. Bo te wszystkie orędzia czy pisma ze słowami skruchy i "niby przepraszające" są nic nie warte. Najczęściej bywają tak ogólnie ujęte, że ostatecznie zaczynają brzmieć komicznie, gdy ich słowa próbują odwrócić temat na korzyść wobec księży i jakimś cudem stawiają nagle ich samych w roli ofiar stłamszenia przez społeczeństwo, które, olaboga, jakże mogło się nagle zacząć od nich odwracać.

Dlatego to dla mnie trudne, bo ja się odwracać zupełnie nie chcę. Wiem, że jest jeszcze szansa na dobro z ich strony. Ale trzeba umieć wybierać. Robić przesiew, oddzielać ziarno od plew, widzieć kwiaty pośród ogromu chwastów. I stąd też moje podkreślenie na początku, że to nie jest taka zerojedynkowa sprawa. I że nie chcę skupiać się tylko na tym, co złego mnie we wspólnocie spotkało, bo nawet jeśli tak było, to od razu uciekałam do tych dających mi nadzieję, miłość i słowa otuchy, których potrzebowałam. Nadal tak mam. Przyznam, że teraz jest mi o wiele trudniej wrócić, znów poczuć to specyficzne Boże uniesienie, ale jeśli tylko nadarzy się sposobna okazja czy nabiorę ciut więcej odwagi... a może raczej dystansu do tego, jak emocjonalnie to wszystko dziś przeżywam, z pewnością znowu usiądę na chórze w swojej parafii i pomyślę: super, że mogę tu być. Tak mi dopomóż, Boże. 


Trzymajcie się w tym  wciąż – trudnym czasie. 

Zbuntowany Anioł

niedziela, 30 sierpnia 2020

#tęczaNIEobraża

 "- Mówiłem: szanujcie się nawzajem. Jesteście braćmi i siostrami, kurwa mać. Mówiłem: nie przywiązujcie się do tego, jak mówicie, jak wyglądacie, co robicie, bo to wszystko minie i pryśnie. Mówiłem: spróbujcie popatrzeć poza własne cierpienie. Mówiłem: ktoś, kogo nie znacie, ma takie samo prawo do życia jak wy. Nie zatruwajcie i zabijajcie innych, bo robiąc to, trujecie i zabijacie siebie. Kochajcie się, mówcie prosto, mówcie prawdę. Co jest prostsze od tego? [...]"


Hej!

Cytat pochodzi z książki Jakuba Żulczyka Czarne Słońce. To dla mnie bardzo ważna powieść, szczególnie te fragmenty, które ewidentnie widać przez Kogo są wypowiadane.
I myślę sobie, że to ważne, by takie słowa zestawić z tematem, który dziś pragnę poruszyć.

Nie przypominam sobie, bym dotychczas wypowiadała się na temat homoseksualizmu, transseksualizmu czy wszelkich tego typu "odstępstw" - odgórnie narzuconej - normy, jaka (rzekomo) obowiązuje w świecie. Jednak w przedostatnim wpisie zaznaczyłam, że chciałabym w końcu odważyć się pisać nie tylko o tym, co u mnie słychać, ale jakie mam zdanie na pewne czasem trudne, czasem nawet kontrowersyjne tematy. A więc...

Muszę przyznać, że z racji tego, co dzieje się teraz w naszym kraju, rzucam się trochę na głęboką wodę. Wiem, że czyha na mnie (choć niekoniecznie musi bezpośrednio się ujawnić) wielka fala krytyki albo słów, które mogłyby brzmieć (albo nawet i będą brzmiały): no tego bym się po tobie nigdy nie spodziewał/a! Bo oto ja, naprawdę żywo uczestnicząca (przynajmniej przez ostatnie kilka lat, co dzieje się teraz z moim podejściem do religii to temat na odrębny wpis) w Kościele, gdzieś tam na pewnym poziomie znająca Pismo Święte (a wiadomo, co jest tam napisane i co z odwagą oraz ogromną werwą wyrywają z kontekstu niektórzy ludzie), mająca dotychczas relacje damsko-męskie (z jednym, małym wyjątkiem), na pewno myśląca o założeniu rodziny, urodzeniu dziecka/dzieci... Tak więc, oto ja, Natalia sprzeciwiam się słowom, które wykrzyczał na antenie publicznej telewizji (!) poseł Przemysław Czarnek, a brzmiały one następująco: "Ci ludzie nie są równi ludziom normalnym". I niestety, ale to nie jest żadna manipulacja czy wyrywanie słów z kontekstu, bo całość tej wypowiedzi była tak szalenie przykra, że nawet nie mam ochoty jej tu przytaczać, dlatego że chce mi się płakać. Z bezsilności. Ze świadomości, że to nie jakiś mało rozumny pan Kowalski spod trójki (nie ujmując, broń Boże, panu Kowalskiemu spod trójki), ale poseł, człowiek mający prawo do przemawiania dla tysięcy, jeśli nie dla milionów ludzi i robi to w tak obrzydliwy sposób. Nie mam zamiaru również pisać z czyją retoryką - z pewnych nie tak wcale odległych czasów - kojarzą mi się takie krzyki. 

To samo dotyczy nazywania takich ludzi ideologią... Wiem, co mają na myśli mówiący tak o nas, ale czy nie lepiej brzmiałoby, gdybyśmy używali sformułowania: społeczność LGBT? Bo to po prostu pewna grupa osób, oczywiście tak jak każda inna ma swoje poglądy, którymi dzieli się z resztą społeczeństwa i z którymi nawet ja nie zawsze się zgadzam. Dlatego gwoli ścisłości pragnę zaznaczyć, że to też nie jest tak, że osobiście ślepo podążam za swoimi ideałami. I mam tak w każdej kwestii. Wydaje mi się, iż potrafię odróżnić dobro od zła, choć często te dwa naprzeciwległe bieguny się ze sobą łączą, bo już dawno nauczyłam się, że świat nie jest dwukolorowy. 

Czy jest to wpis przepełniony emocjami? No jasne! A jaki miałby być, jeśli sama mam przyjaciół, których drugimi połówkami są osoby tej samej płci? I wiecie co? Nie obchodzi mnie to. Mam gdzieś ich prywatne życie seksualne, nawet jeśli mieliby chodzić na randki z kotem (to zawsze byłby jakiś dodatkowy członek naszego towarzystwa), bo dla mnie liczy się to, że mają komu powiedzieć kocham (i to z wzajemnością!), mają w kogo wtulić wszystkie swoje troski i obawy, mają komu zalać łzami (nieważne czy radości, czy szczęścia) ramię, a co najistotniejsze... są szczęśliwi. Tak po prostu, bo poznali kogoś, kto chce dla nich jak najlepiej i jeśli ja sama to widzę, poznaję również tę osobę i uważam, że jest wspaniała i życzę im wszystkiego dobrego, to naprawdę nie widzę powodu dla którego ktokolwiek miałby im tego zabronić.
Kiedyś pewna osoba powiedziała, że ona nie ma nic przeciwko temu, by jej przyjaciel był gejem, byle za nim nie stawał. I te słowa huczą mi w głowie już od wielu lat. Nie mogę zrozumieć, że osoby homoseksualne postrzega się prawie zawsze przez pryzmat stricte seksualny. No jak oni mogą tak się trzymać za rękę idąc ulicą!? Jak mogą dać sobie buziaka w parku!? Jak w ogóle śmią się przytulić!? Jakież to obrzydliwe, fuj, niech się z tym nie afiszują. Przecież to nie ludzie, to zwierzęta, które popychane instynktem marzą tylko, by uprawiać seks z każdym napotkanym człowiekiem. No nie. To tak nie wygląda. Przynajmniej ja nie spotkałam się z tym, by ktokolwiek o innej orientacji mi ją narzucał, próbował wmówić, że tylko jego preferencje są jedyne i słuszne. Nigdy. Tak jak nie lubię, gdy obściskują się przy mnie pary heteroseksualne, tak samo nie podoba mi się, gdy robi to para homoseksualna czy jakakolwiek inna. Chodzi mi o zrozumienie, że wszystko co jest pokazywane społecznie w nadmiarze może szkodzić. 

Dlatego się dziwię. Dziwię się temu lękowi, który gdzieś tkwi w społeczeństwie. Bo to nie jest tak, że LGBT to jakiś nurt (tudzież ideologia), który powstał, powiedzmy 5 lat temu i hm... no nie wiem, rozpowszechnia się i każda osoba kochająca drugą osobę tej samej płci pragnie z nią zawładnąć światem, stłumić "normalne" związki i deprawować dzieci. Wydaje mi się, że oni walczą o to, by nikt bezpodstawnie nie zaczepił ich na ulicy i nie pobił, bo idą za rękę ze swoją partnerką/partnerem; by mogli wziąć choćby cywilny ślub ze względu na chęć posiadania równych praw w związku z dostawaniem informacji o swojej ukochanej osobie, gdy np. wydarzy się jakiś wypadek lub gdy któreś umrze i będzie trzeba pomyśleć o rozdzieleniu majątku, itd. Naprawdę, nie bójcie się, nikt nie wtargnie do waszego życia i go z premedytacją nie zmieni. Chodzi o zwykłe poszanowanie tejże - bądź co bądź - mniejszości i okazanie im najzwyklejszej akceptacji. Nie musicie popierać ich działań, po prostu ich nie nienawidźcie. 

Najbardziej jednak pragnęłabym tego, by ludzie wreszcie zaczęli rozmawiać o znacznie ważniejszych sprawach niż się ciągle przekrzykiwali w kwestii miłości. Bo naprawdę nie mogę pojąć, jak wiele wysiłku wkład... wkładamy wszyscy (!) ostatnimi czasy w to, by przyjąć jakąś rację, która wydaje nam się, że będzie uniwersalna i przede wszystkim- idealna. Ale świat taki nie jest. Nie jest czarno-biały. I myślę sobie, że czas najwyższy wreszcie w tej kwestii porządnie się ogarnąć, dać sobie przed lustrem w pysk i zastanowić się głęboko, czy rzeczywiście tak mocno obchodzi nas życie (szczególnie to seksualne) innych ludzi? Obudźmy się wreszcie, proszę, bo przelatuje nam przed nosem wiele stokrotnie bardziej istotnych aspektów codziennego życia, a rozprawiamy się nad tym, czy jeśli będę w związku z dziewczyną, to trafię do piekła czy też zepsuję jakąś moralność, którą ktoś uznał za jedyną i słuszną. 

Skromny apel do rodziców: wiem, że niektórzy z was mogą być zszokowani, że coś nie poszło po waszej (!) myśli, ale dzieci to nie jakaś dana raz na zawsze własność, to nie marionetki, którymi możecie sterować i układać je pod swoje własne widzimisię. Wiem, że chcielibyście wnuki, ślub i życie, jakie dotychczas było wam znane, ale pamiętajcie, że wciąż może tak być i prawdopodobnie (a nawet na pewno) takie będzie. Trochę inne, jasne, to nie ulega wątpliwości, ale wciąż piękne, bo wydaje mi się, że nie ma nic wspanialszego od patrzenia na szczęście własnego dziecka. Nie mówię o sytuacji, kiedy bierze narkotyki i "chodzi po ścianach" w tej wyimaginowanej, sztucznie stworzonej radości, ale o momencie, kiedy spotyka swoją wymarzoną osobę, która sprawia, że chce mu się żyć, uśmiechać, być DLA, zmieniać razem świat na lepsze w szacunku i miłości. Nieważne, że nie takiej, jaka wydaje nam się odpowiednia czy takiej, jaką uważamy, że "powinna" być. Nie wiem, jak wy, ale ja bardzo chciałabym, żeby moje dziecko nie bało się powiedzieć, co i do kogo czuje, żeby widziało we mnie (rodzicu) bezpieczną oazę, która będzie z nim na dobre i na złe, a nie tylko na to dobre, które ja uznam za właściwe. 

Pokój dla wszystkich! Kochajcie się. 

Zbuntowany Anioł

czwartek, 27 sierpnia 2020

Wakacje w czasach zarazy.

"Siadam na brzegu i nie wiem, co dalej. I nie będę wiedziała, aż dożyję wieku mojej babci, kiedy przestanę się zastanawiać, co dalej, bo po raz pierwszy nie będzie żadnego dalej."

Czołem! 

W 1 Księdze Królewskiej napisane jest, że Pana nie było ani w gwałtownej wichurze, ani w trzęsieniu ziemi, ani nawet w ogniu. Objawił się natomiast w szmerze łagodnego powiewu. I w kontekście sytuacji, jakie dzieją się ostatnimi czasy w Polsce i na świecie wydaje mi się, że to ważne, by pamiętać Jego skromność i spokój; by zawsze mieć z tyłu głowy, że Bóg oczywiście czyni cuda, ale nigdy nie robi tego na pokaz, dla braw ze strony tłumu, dla efektowności tego wszystkiego, co pragnie przekazać światu, lecz daje nam całego Siebie w pełnej obfitych darów miłości, której nigdy nie będziemy w stanie pojąć. Możemy ją co najwyżej z pokorą i wdzięcznością przyjąć. 

Obejrzałam niedawno film Samotny mężczyzna, do którego wielokrotnie się przymierzałam. Nie porywał mnie dotychczas jego opis, stąd ta zwłoka. Jednakże im jestem starsza, tym mam coraz większe poczucie, że dobrze się dzieje, gdy pewne produkcje wpadają mi w ręce dopiero teraz. Bo wiem, że nawet jeśli będą mocne, triggerujące czy poruszające poważne tematy, to będę dziś umiała sobie z tym wszystkim o wiele lepiej poradzić. I ze względu na wiek/dojrzałość, jak również mając w pamięci miesiące, które spędziłam w gabinecie terapeutki próbując uporządkować sobie te wszystkie momenty, kiedy wpadałam w moje osobiste bagienka i ciężko było mi się z nich wydostać. Lubiłam to. Dziś jest inaczej i coraz częściej łapię się na tym, że już nie daję się pochłonąć wszechobecnej czerni, która czyha na mnie gdzieś za rogiem. Dopada mnie raz po raz i wcale nie jestem tym jakoś szczególnie zdziwiona, lecz zdumiewam się za każdym razem, gdy mówię sobie: stop. To nie przystanek podczas życiowej wędrówki, gdy odrzucam to, co złego mi się przytrafia. Skądże! Pozwalam sobie w pełni się temu poddać, ale tylko po to, by zrozumieć, że smutek (u mnie to nawet chroniczny smutek) czy jakiekolwiek porażki to nieodłączna część tego całego ziemskiego padołu. Wielokrotnie byłam przekonana, że już nie dam rady. Byłam gotowa na odejście, ale gdzieś z tyłu głowy - mimo wszystko - huczała mi myśl, że życie naprawdę jest zbyt piękne, szalone i nad wyraz nieprzewidywalne, dlatego postanowiłam tu zostać. I tegoroczne wakacje dały mi do zrozumienia, że naprawdę wszystko co mnie spotyka warte jest tego, by wciąż tu być
Prawdę powiedziawszy, nie spodziewałam się, że spędzę te miesiące tak intensywnie. W końcu wirus nadal szaleje, pandemia trwa, maseczki trzeba nosić, dystans utrzymywać, a jednak zrobiłam bardzo wiele. Znaczną część wakacji spędziłam z koleżankami ze studiów, co szczególnie mnie zachwyca i raduje, ponieważ fantastycznie się dogadujemy, a z tego co słyszę od znajomych, nie zawsze jest tak dobrze, jeśli chodzi o studenckie relacje. Wydaje mi się, że u nas wynika to z faktu, iż na roku (!) jest jedynie osiem dziewczyn. Tak się to wszystko potoczyło. Byłam również - jak co roku - nad morzem z rodzicami, a kilka dni temu wróciłam z wyjazdu ze znajomymi z tej samej miejscowości.

Cały wrzesień przede mną, jeśli o odpoczynek chodzi, choć modlę się, by jak najszybciej dostać plan zajęć i spróbować pogodzić to jakoś z pracą, mimo iż mam nieodparte wrażenie, że może być bardzo ciężko. Nawet jeśli niedawno nasz uniwersytet potwierdził, że cały rok akademicki spędzimy przed laptopami. Strasznie mi się zrobiło przykro, bo jakby nie patrzeć... studia w znacznej większości opierają się na relacjach, na siedzeniu w tych ogromnych salach, które dotychczas kojarzyliśmy z filmów, na wsłuchiwaniu się w niezwykle mądrych ludzi, itd. Mnie osobiście dotyka to sto razy mocniej, bo od zawsze kochałam samą możliwość uczęszczania do budynku szkoły/uniwersytetu, bezpośredni kontakt z ludźmi, przeżywanie sprawdzianów/sesji. Najgorszy jest u mnie również brak samozaparcia w nauce. Już teraz czuję, jakbym cofnęła się w rozwoju swojej pasji do języka polskiego, literatury, itp. Popieprzone czasy, ale wierzę, że jeszcze będzie normalnie. 

Trzymajcie się!

Zbuntowany Anioł

sobota, 13 czerwca 2020

Pandemiczne życie.

"Jeden ze stale popełnianych przeze mnie błędów polega na tym, że zawsze chcę, aby wszystko było w porządku. Już, teraz, natychmiast. Gdy coś się psuje, chcę to zaraz naprawić. Odrzucam myśl, że naprawa to długi, czasochłonny proces. Wykonuję desperackie i gwałtowne ruchy. W efekcie to, co jest uszkodzone, staje się rozpieprzone do końca."

Cześć! 

Powyższy cytat pochodzi z powieści Jakuba Żulczyka pt. Wzgórze Psów, która notabene jest już trzecią książką tego autora goszczącą na mojej półce. Niestety przez całą tę sytuację związaną z pandemią nie dokończyłam jej. Może to dziwne, ale o wiele lepiej czytało mi się w trakcie podróży do Poznania czy w drodze powrotnej, a nawet i w przepełnionym tramwaju. W domu jakoś nie potrafię się skupić, poza tym miałam do nadrobienia książki, artykuły i inne teksty potrzebne na studia.


Tak w ogóle to długo zabierałam się do napisania dla was czegokolwiek, z tego względu, że na początku trochę mnie ta sytuacja związana z wirusem bawiła (taka reakcja obronna, jak mniemam), później nadszedł przedziwny czas wypierania myśli, że to wszystko dzieje się nie tylko na serio i poważnie, ale również bezpośrednio mnie dotyczy. Wiecie, chodzi o to, że dotychczas wszelkie tego typu katastrofy (bo jak inaczej to nazwać?) były tylko czymś o czym uczyłam się na lekcjach historii, co wydawało się bardzo odległe. A nagle dosięgło mnie coś tak poważnego i obróciło wszystko co się działo dotychczas do góry nogami.
I prawdę mówiąc ta kwarantanna nie wniosła do mojego życia nic nowego, poza dodatkowymi kilogramami czy od czasu do czasu pogłębiającymi się depresyjnymi stanami. Aczkolwiek przeżyłam, wciąż trwam i próbuję jakoś powracać do normalności, mimo iż nie było to łatwe i nadal nie zawsze jest, bo tak naprawdę wkraczanie w ,,nową rzeczywistość" to cały czas trwający proces.

Bywają momenty, gdy żałuję, że w ogóle zaczęłam tutaj pisać. Że się zaangażowałam, byłam pełna pasji do tworzenia w tym miejscu zapisu swojej własnej historii, przebytych ścieżek przez te lata, wzlotów i upadków, podczas których ludzie autentycznie mnie wspierali. Co ważne, nie tylko internetowo, ale właśnie mówiąc mi prosto w oczy, że to co robię ma sens, że to się naprawdę dobrze czyta, że te przepełnione najróżniejszymi emocjami wpisy dają nadzieję. Taki też był mój pierwotny cel - szerzyć nie tylko Słowo Boże (co robiłam bardzo często), ale w ogólnym rozrachunku Dobro w sklejonych przeze mnie zdaniach, by ktoś mógł się uśmiechnąć, przystanąć i zastanowić nad pewnymi kwestiami, patrzeć na mnie jako na przykład kogoś, kto mimo wielu zawirowań wciąż daje rade przetrwać wszystko to, czym obdarza mnie życie. 

Niezwykle łatwo przychodziło mi opisywać te gówniarskie przygody, które przeżywałam wraz z przyjaciółmi i te nieco poważniejsze, w których uczestniczyli również moi nauczyciele na każdym etapie wkraczania w dorosłość. Dorosłość, której nie do końca jestem jeszcze świadoma. Mogę pójść na wybory i mieć czyste sumienie, że żyjąc w demokratycznym kraju przyczyniam się do choćby najmniejszych zmian. Mogę kupić alkohol albo papierosy, przy zakupie których wciąż jednak kasjerzy śmieją się, że wyglądam na piętnaście lat, a ja bez problemu wyciągam dowód osobisty i sprawa załatwiona. Mogę prowadzić auto, którym zresztą uwielbiam jeździć, ale posiadanie prawa jazdy ma swoje konsekwencje za które trzeba płacić niemałą cenę, o czym kilkukrotnie się przekonałam.

Jednocześnie ta dorosłość wiąże się z podskórną myślą o tym, że to już nie jest czas na opisywanie bzdurnych historyjek ze swojego życia (które oczywiście interesowały kilku moich najbliższych znajomych, mimo iż do dziś nie umiem sobie wyobrazić, dlaczego), ale na pisanie o konkretach. Nie o tym, co widzę, ale jak realnie mogę to zmieniać, jak to wszystko na mnie wpływa. Wiem, że dotychczas zdarzało mi się to robić, jednak mam nieodparte wrażenie, iż nie było to pogłębione na tyle na ile powinno. Może już czas nie bać się głośno wyrażać, co myślę o wielu sytuacjach, które ostatnio już nawet nie dzieją się, co zwyczajnie odpierdalają w tym kraju? Mam nadzieję, że to ciekawy punkt zaczepienia do dyskusji i do bardziej dojrzałego podejścia w prowadzeniu tej strony.

Do miłego!

Zbuntowany Anioł

sobota, 7 marca 2020

Terapia - przyjaźń za pieniądze?

"Przejmuj się całkiem tym uczuciem błogim,
A gdy cię ono napełni radością,
Nazwij je wtedy jak zechcesz: miłością,
Nadzieją, wiarą, sercem, szczęściem, Bogiem!"

Serwus!

Odpoczęłam, tak jak tego pragnęłam, jednakże świadomość materiału, który czeka na mnie w tym semestrze jest dość przytłaczająca. 

Skończyłam czytać Fausta Goethego (z tejże książki pochodzi początkowy cytat), aktualnie żyję historią przedstawioną w Wichrowych Wzgórzach Emily Brontë,
a gdy już zobaczę ostatnie zdanie, będę musiała sięgnąć po Panią Bovary (Gustave Flaubert). A po niej po kolejną i... jeszcze kilka następnych. 

Tak więc... Dopiero teraz czuję się w pełni prawdziwą studentką humanistyki, która każdą wolną chwilę spędza z nosem w książkach. Ale książkach dobrych, tak zwanych klasykach, które choć nie zawsze są spełnieniem moich czytelniczych marzeń... udaje mi się je doczytywać do końca i czuć ogromną satysfakcję, że nie ignoruję tego odgórnego przymusu, już nie opieram się wyłącznie na streszczeniach czy kilku słowach o fabule usłyszanych od znajomych z roku, ale autentycznie poświęcam całą siebie, by coraz bardziej poszerzać swoje słownictwo, poruszać wyobraźnię, a przede wszystkim nie marnować czasu na siedzeniu i pustym gapieniu się w ścianę czy przeglądaniu Facebooka (który i tak coraz bardziej mnie nudzi, a wiadomości, które do mnie z niego docierają wręcz potrafią wprawić mnie w nie lada frustrację). Do leżenia i nicnierobienia za chwilę wrócę.

Bywają momenty, kiedy myślę, że się nie nadaję. Dochodzi do mnie, jak bardzo boję się być kimś, kto ma się zdobytą wiedzą dzielić, jednak pocieszam się tak: Nie robię tego wszystkiego będąc stricte ukierunkowaną w stronę nauczycielstwa. Robię to z pewnością dla własnej satysfakcji i świadomości, jak wiele piękna jeszcze na mnie czeka i jak spokojnie mogę je z niezwykle ciekawymi ludźmi odkrywać na tych studiach. Dlatego jeśli po tych raptem piętnastu godzinach praktyk sparaliżuje mnie wizja bycia "po drugiej stronie" w szkolnych murach... Nie zrezygnuję, dalej będę czytała stosy książek, poszerzała wiedzę w zakresie filozofii czy psychologii, bo jeśli coś nas naprawdę mocno w życiu ujmuje, to warto się tego chwycić i trwać przy tym, by móc wstawać rano i być szczęśliwym właśnie w takim, a nie innym miejscu.
Wracając do bezczynnego leżenia... Niedawno skończyłam oficjalnie terapię. To chyba najdłuższa przygoda związana z tym tematem w jakiej przyszło mi uczestniczyć. Na pewno w lekko ponad pół roku nie da się zmienić wszystkiego, co człowiekowi w życiu zawadza, naprawić nieraz cholernie niewybaczalnych błędów, bo... właściwie nie od tego jest gabinet terapeutyczny.

Z pewnością te wizyty dały mi możliwość lepszego poznania swoich utrwalonych negatywnych schematów i dzięki temu poznaniu byłam w stanie popracować nad tym, by nauczyć się bardziej konstruktywnych metod, np. panowania nad złością czy nie wpadania w depresyjne stany, a nawet jeśli podwinie się noga, nie bać się pójść do lekarza (który jest zresztą najcudowniejszym lekarzem, z jakim miałam przyjemność kiedykolwiek współpracować) oraz nie wstydzić się tego, że czasem bywa źle, żeby nie powiedzieć, iż wręcz chujowo.

Wiecie, to nie jest tak, że jakieś zaburzenie czy choroba wraz z ostatnią wizytą w gabinecie magicznie minie, odejdzie w niepamięć, już nigdy choćby na moment do nas nie zawita. Ale dzięki naszemu wielomiesięcznemu, a nieraz i wieloletniemu wysiłkowi, jaki musieliśmy włożyć w proces terapeutyczny na pewno objawy mogą już tak nie uprzykrzać życia. Są różne nurty psychoterapii, ale jedno jest pewne: to nie jest przyjaźń za pieniądze. To ciężka praca, zadania domowe, zagłębianie się w najmroczniejsze zakamarki przeszłości czy obecnych rozterek uniemożliwiających nawet najprostsze funkcjonowanie. I jeśli tylko czujecie, że życie nie daje wam tego, czego byście od niego oczekiwali (a terapia pomaga w zdrowym dążeniu do spełnienia tychże oczekiwań), to umówcie się do psychoterapeuty. Czy to prywatnie (jeśli macie finansowe możliwości, bo to droga, ale warta swej ceny inwestycja), czy poprzez lekarza rodzinnego, który daje wam skierowanie, idziecie wtedy do wybranej przychodni i czekacie na wolny termin.
Z tymi terminami oczywiście bywa różnie. Ja czekałam tydzień, niektórzy czekają miesiącami, ale przysięgam na Boga... WARTO!

Ogarnęła mnie przedziwna obawa przed napisaniem tutaj czegokolwiek, gdy profesor od poetyki oddał i szczegółowo omówił nasze pierwsze prace naukowe. Cieszę się, że to kolejna osoba, która docenia moją "lekkość pisania" jak to w obszernym komentarzu na ostatniej stronie ujął, ale jednocześnie czuję jak wiele jeszcze przede mną ćwiczenia nad warsztatem pisarskim, by w ogóle móc myśleć o tworzeniu czegoś bardziej profesjonalnego niż tutejsze luźne wywody.

Do miłego!

Zbuntowany Anioł

środa, 12 lutego 2020

Wiem, że nic nie wiem.

"Głupia - to rozumiem. Brzydka, niezdarna i niezgrabna, płaczliwa albo leniwa. To wszystko rozumiem. Ale co znaczy >>dziwna<<? Co się robi, kiedy się jest dziwnym? [...] Z głupoty można wyrosnąć, lenistwo pokonać, wstając z łóżka, a płacz połyka się w zaciszu szkolnych toalet. A co się robi z dziwnością?" 


Cześć!

Co ciekawego słychać w biednym studenckim świecie mej jakże nic nieznaczącej osoby? 

Z dzisiejszym egzaminem, który miał być w formie pisemnej, ale ostatecznie i tak skończył się na odpytywaniu ustnym, zakończyłam oficjalnie zdawanie wszystkich przedmiotów. 

Zaskoczyło mnie wiele kwestii związanych z tym cholerstwem zwanym sesją. Przede wszystkim moje samozaparcie do nauki, do której nigdy wcześniej tak autentycznie się nie przykładałam. Oczywiście, jak zwykle, największy paradoks: uczę się całymi dniami i dostaję jedną z niższych ocen, a kiedy mam już totalnie gdzieś to co się stanie, wpada do dziennika jedna z najwyższych w grupie.


Studia na pewno nie mają znaku równości ze sprawiedliwością. I ma to oczywiście swoje plusy jak i minusy. Bywało źle, gdy człowiek poświęcał cały swój czas na naukę, a okazywało się w ostatecznym rozrachunku, że to i tak za mało, a z drugiej strony pojawiała się kilkukrotnie ogromna radość z lekką niepewnością czy aby na pewno posiadana wiedza to było wszystko co zaważyło na wyższej ocenie... Jest to jednak temat dość nieoficjalny i nieco kontrowersyjny, ale takie są uroki studiów, więc nie mam też zamiaru się szczególnie nad tym rozwodzić, bo kto jest lub był studentem doskonale wie, co mam na myśli.

Kiedy uświadomiliśmy sobie z koleżankami i kolegami z roku, jak wiele czasu podczas tych tygodni spędzamy na wydziale filozofii, a nie filologii polskiej i klasycznej, to zaczęliśmy mówić, że jednak studiujemy filozofię, co zawsze spotyka się z ogromnym zdziwieniem i sama dotychczas śmiałam się, że po takim kierunku to co najwyżej można smażyć burgery w McDonaldzie, ale jeden z cudownych profesorów powiedział nam przy okazji któregoś z wykładów, że filozofia to jest poświęcenie całego życia na naukę, a precyzyjniej mówiąc: na naukę tej nauki, na poszukiwanie tego czego do tej pory jeszcze nie odkryliśmy.
Idąc za najsłynniejszymi słowami Sokratesa, tj. "Wiem, że nic nie wiem" doszło do mnie (dzięki pomocy naszych wykładowców), że samowiedza własnej niewiedzy i ciągła chęć dążenia do tego, by ją posiąść jest czymś niesamowicie budującym. I przede wszystkim nie o jakiejś cyferki tu chodzi, ale o uświadomienie sobie, że jest się w dobrym miejscu, które wreszcie zostało wybrane z własnej nieprzymuszonej woli.

Te tygodnie dały mi takie poczucie. Były łzy, pojawiały się momenty zwątpienia w sens czytania notatek i zapamiętania takiej ilości materiału, dopadała mnie wielokrotnie przeogromna niemoc, której jednak wyszłam na przeciw, spięłam się, wyłączyłam wszelkie komunikatory, które mogłyby przeszkodzić w nauce, włączałam spokojną klasyczną muzykę i zrobiłam co w mojej mocy. A owoce tej pracy satysfakcjonują mnie, bo niczego nie musiałam poprawiać, wszystko udało się zaliczyć w pierwszych terminach, mimo iż wiara w wygraną była bardzo mała. 

A teraz czas na upragniony reset przed drugim semestrem, który wydaje się, że będzie o wiele cięższy, ale jeśli przeżyłam taki umysłowy wycisk, mimo iż nigdy wcześniej nie miałam okazji tak wytężać swojego mózgu, to naprawdę jestem dobrej myśli, że wszystko da się w życiu przejść. 

Do miłego.

Zbuntowany Anioł

sobota, 11 stycznia 2020

Wizja Polski w "Czarnym Słońcu".

"Gdy sobie uprzytomnię, jak straszny, jak trywialny, cyniczny, groźny jest ten świat, zastanawiam się, czy można, czy warto jeszcze na nim kochać. Chciałoby się powiedzieć, czy wypada jeszcze na nim kochać."

Hej.

W Czarnym Słońcu poznajemy Gruza - człowieka nienawidzącego "ciapatych", "czarnych", "lewaków" i właściwie... całego świata, który jest wokół niego. Zakompleksiony, przygnębiony otaczającą go agresją i brakiem jakichkolwiek ludzkich odruchów, z poczuciem chęci zrobienia wokół siebie czystki na wszystkich tych, którzy - w jego mniemaniu, rzecz jasna - zagradzają mu drogę do wyimaginowanego, tak naprawdę nieokreślonego celu.

Gruz poznaje Damiana, który wprowadza go w świat podziemia, gdzie spotykają się tylko prawdziwi mężczyźni tworzący Wielką Polskę, ażeby uwiarygodnić to jak bardzo zakorzeniona była w nich ta myśl pozwolę sobie przytoczyć pewien fragment:
"- Heil Hitler! Śmierć kurwom, chwała Wielkiej Polsce! - wrzask Gwiazdy przeszedł w pisk, tak wysoki, że miało się wrażenie, że zaraz pękną od niego wszystkie ściany."

I żeby było jasne, spotykają się oni oczywiście w jedynej słusznej sprawie, jaką jest obrona ukochanego przez nich narodu z Ojcem Premierem na czele. 

Bohater książki jest bezwzględny dla tych, którzy wchodzą mu w drogę. Bije, torturuje, a w końcu zabija. Zabijają mu także najlepszego przyjaciela, którego Gruz kochał nad życie... nie tylko jako przyjaciela. I ta rozbieżność pomiędzy nienawiścią do homoseksualistów, a prawdziwą i szczerą aż do bólu miłością do swojego współbrata dawała o sobie znaki na każdym kolejnym etapie tego wszystkiego, co zostało opisane na kartkach Czarnego Słońca.

Czy Gruz zmieni się pod wpływem poznanych na kolejnych etapach swej drogi ludzi (i nie tylko!)...? Warto sięgnąć po tę historię i przetrwać wszystkie okrutne opisy, by pod koniec ujrzeć niewielkie, ale jednak światełko nadziei na to, że każdy z nas zasługuje na szansę spojrzenia sobie prosto w oczy i wybaczenia wszelkich win. Bo przebaczenie zaczyna się od odbicia w lustrze, tak samo jest z miłością czy nienawiścią. To my jesteśmy punktem wyjścia.

"- Mówiłem tyle razy, najprościej jak się da, jak do dzieci. Kochaj, patrz na drugiego tak uważnie, jak patrzysz na siebie, wyciągnij belkę z oka."

Powieść ma w sobie także element religijny. I zastanawiam się czy nie jest przypadkiem tak, że my sobie wierzymy w Jezusa Chrystusa, ufamy Jego Słowu, ale gdyby tak rzeczywiście zszedł na ziemię i ukazał nam się w jakiejkolwiek ludzkiej postaci, to czy nie zaburzyłoby to naszego wyimaginowanego, czysto ludzkiego spojrzenia na tak wielkie pojęcie jakim jest Bóg - Stwórca wszechświata. Zniknęłoby wszystko. Byśmy, będąc na kolanach, rycząc i bojąc się spojrzeć Mu w oczy, błagali o wybaczenie. Wybaczenie wszystkich naszych paskudnych grzechów, z których nigdy tak prawdziwie i szczerze nie zdamy sobie sprawy. Możemy mówić, że żałujemy, a po miesiącu znowu wrócić do konfesjonału jak te zbite psy, prosząc Pana, by nas ponownie przyjął pod swój boski dach, pod swego rodzaju osłonę przed całym złem, które czyha u bram już nie tyle świata, co u sąsiada, w drugim pokoju rodzinnego domu, u przyjaciela, który ostatecznie wcale nie musi nim być. 

"- Posłużyliście się opowieścią o mnie jak usprawiedliwieniem na wszystko. Zmieszaliście moje słowa z słowami kapłanów, których chciałem obalić, aby zabrać temu, co mówię, jakikolwiek sens. Naprawdę bardzo się postaraliście, by nikt mnie dobrze nie zrozumiał, mimo że mówiłem najprostsze rzeczy na świecie. (...)"

Myślałam o tej historii długo. I doszłam do smutnych wniosków, że można byłoby pokusić się o stwierdzenie, iż obraz pewnych grup ludzi opisany przez Żulczyka to straszna wizja (ale jednak tylko wizja) naszego kraju, ale uświadomiłam sobie, że to chyba jednak nie tylko jakieś wyobrażenie, a opis tego jak nasza narodowa rzeczywistość faktycznie wygląda. Nie generalizuję, bo to jednak jakiś szczególnie okrutny wycinek ze społeczeństwa, ale problem jest i jeśli będziemy bali się go zauważyć i reagować na to co się dzieje, to podzieje się jeszcze gorzej.
I przyjdzie moment, gdy uświadomimy sobie, że tej napędzanej przez wiele lat spirali nienawiści nie da się już zatrzymać. 


Jakub Żulczyk to, wyłącznie moim zdaniem, świetny pisarz. Nie tylko pod względem tego, że pochłania się jego grube książki w zaledwie kilka dni, tak lekkie ma pióro, ale to przede wszystkim genialny pisarz-obserwator otaczającej go rzeczywistości, na którą nie boi się patrzeć najpierw z boku, następnie wchodząc w sam środek konfliktu, a dodatkowo ma odwagę podzielić się swymi spostrzeżeniami z szerszą publicznością. 

Myślę więc nad zakupem kolejnej książki jego autorstwa, ale póki co będę musiała sobie odpuścić i ze względów finansowych, i czasowych, bo nieubłaganie zbliża się sesja, a jedyne o czym marzę, to zdać wszystkie egzaminy i uświadomić sobie, że mam szansę przetrwać te studenckie lata.

Do miłego!

Zbuntowany Anioł