sobota, 3 sierpnia 2024

Zrobiłam to!

 "– Czasem czuję się, jak gdybym był jednouszny, jednooczny, półsercowy... Wszystko mnie mija, żyję tylko połową siebie. A czasem znów jestem wielouszny, wielooczny, wielosercowy; po prostu nie mieszczę siebie w sobie".

Cześć!

W przedostatnim wpisie, który (olaboga!) jest z 2021 roku, również cytowałam Mroki J. Boroszewicza, bo uważam tę pozycję za skarbnicę wspaniałych przemyśleń. Mam w niej równie wiele znaczników, co w Czarnym słońcu J. Żulczyka o której to powieści napisałam ponad sześćdziesięciostronicową pracę. Dzięki niej, trzy tygodnie temu, zostałam magistrą filologii polskiej i filozofii. Zdążyłam jeszcze kilka dni później wypić piwo ze znajomymi, a już od niedzieli – tej zaraz po obronie – siedziałam zamknięta w swojej domowej norze, albowiem złapało mnie przeziębienie. Trochę się tego spodziewałam, zważywszy na to, jaki tryb życia prowadziłam przez ostatnie miesiące, nie wspominając o tygodniach poprzedzających egzamin dyplomowy. Organizm w końcu powiedział dość i absolutnie mu się nie dziwię. Stres potrafi wyniszczyć zarówno psychikę, jak i fizyczną warstwę człowieka. 

Z pisaniem pracy wiąże się też dosyć ciekawa sytuacja. W styczniu dowiedziałam się mailowo, że oto mój promotor jest tak naprawdę na urlopie naukowym i w takim przypadku nie może być na obronie. Dobrali mi zatem kogoś innego. Straszliwie się tym przejęłam, ale koniec końców, po "dogadaniu się", do ostatniego zdania profesor pomagał mi w skończeniu tekstu. Który zresztą uznał za – jak na jego wymagania – słaby, jednak po wylaniu kilku łez pozostałam dumna z tego, co stworzyłam. Zdając sobie sprawę, że mogłoby być lepiej, bo zawsze przecież może być. Niemniej, pokochałam wręcz poszukiwanie odpowiedzi na różne badawcze hipotezy, przeczytałam mnóstwo świetnych artykułów, również w języku angielskim. Przeczesywałam Internet, bibliotekę uniwersytecką oraz samą powieść Żulczyka, by dojść do jakichś naukowych konkluzji. Cieszę się, że miałam możliwość pisania o tym, co rzeczywiście mnie interesuje, to było bardzo budujące doświadczenie.


Warto wspomnieć, że ten rok po raz kolejny spędziłam nie tylko w uniwersyteckich murach, ale również w szkolnych, albowiem kontynuuję swoją nauczycielską drogę i od września działałam nie tylko jako etyczka, ale i polonistka. Przyszło mi pracować z czwartoklasistami i praca ta była... arcyciekawa. Jak wiele mnie to kosztowało wiem tylko ja i przyjaciele, z którymi dzieliłam się wieloma trudnymi, ale i wspaniałymi momentami w trakcie tych dziesięciu miesięcy. Niejednokrotnie chciałam stamtąd uciec, po wielokroć wnętrze mojego auta wypełniane było przez niecenzuralne słowa, ale jednocześnie zdarzały się dni, kiedy wracałam do domu z uśmiechem na ustach, podśpiewując ulubione utwory. I to w tej pracy lubię najbardziej. Nieprzewidywalność, radość przeplataną ze smutkiem, wzloty i upadki, wewnętrzną niepewność oraz dumę. A już za miesiąc ciąg dalszy... 

Zdumiewające wydaje mi się, że każde zakończenie konkretnego etapu edukacyjnego przeżywałam w podobny sposób. Chyba najtrudniej było mi się pogodzić z przejściem od szkoły podstawowej/gimnazjum do liceum, później był lęk przed studiami, albowiem to już było duże miasto, dorośli ludzie, itp. Dziś, po pięciu latach studenckich przebojów, uważam, że doskonale sobie poradziłam. Staram się jakoś żyć z tą niewyobrażalną pustką, jaka ogarnia mnie na myśl, że w październiku nie pojadę do Poznania. Choć jednocześnie przepełnia mnie niesamowita ulga, zważywszy na to, że dojeżdżałam tam niemalże codziennie. Czasami tylko na jedne zajęcia, gdzie podróż zajmowała więcej czasu niż one same. 
Tak naprawdę tylko na pierwszym roku mieliśmy zajęcia w wielkiej auli na Wydziale Filozofii, której obraz dotychczas człowiek kojarzył wyłącznie z filmów. I jeszcze wtedy zestresowana, wciąż pełna smutku po zakończeniu szkoły średniej, wpatrywałam się w dziekana wykładającego wstęp do filozofii, podskórnie czując, że to kolejne miejsce, które zmieni moje życie. Oczywiście, gdziekolwiek bym po maturze nie poszła, to życie byłoby w jakiś sposób odmienione. Tu jednak chodziło o zupełnie inny poziom przyswajanej wiedzy i obcowania z niezwykle intrygującymi jednostkami. Zarówno wykładowcami, jak i studentami. W kolejnych latach z równie wielkim zaciekawieniem słuchałam nauczycieli akademickich. Rzecz jasna bywały najnudniejsze zajęcia świata, z których jedyne co wyniosłam, to marzenie o ucieczce z nich i zdaniu "byle na 3". Niemniej, kiedy kilka dni temu siedziałam u znajomej "z roku" i wymieniałyśmy nazwiska profesorów/doktorów, znaczna ich część zapisała się w naszej pamięci jako miłe wspomnienie. I właśnie tego chcę się za każdym razem chwytać. Nie porażek, a małych (i tych większych) sukcesów, dzięki którym dalej pcham do przodu swój egzystencjalny bagaż pełen przeróżnych doświadczeń.

Na koniec chcę skierować trochę słów wdzięczności po tych pięciu latach studiowania. Przede wszystkim dla mojej rodziny, której członkowie - chcąc nie chcąc - byli ze mną na co dzień, wsłuchując się zarówno w momenty niepohamowanej radości, jak i we wszystkie przepełniające mnie załamania. A było ich naprawdę wiele, z różną częstotliwością.
Drudzy w kolejności muszą znaleźć się nauczyciele, z którymi przyszło mi obcować w trakcie edukacyjnej drogi. W myślach i sercu mam przede wszystkim ukochane polonistki, dzięki którym  pomimo wszelkiego młodzieńczego buntu  pokochałam język polski i które to zaszczepiły we mnie chęć przekazywania zdobytej wiedzy kolejnemu pokoleniu. Dziękuję także mojej anglistce z podstawówki/gimnazjum, która sprawiała, że chciało mi się chodzić do szkoły i tworzyć te śmieszne, niejednokrotnie pełne pięknej, dziecięcej naiwności teksty na tutejszej platformie. Gdyby nie głęboko zakorzeniona pamięć o tej wierze w moje jako takie zdolności do układania zdań, nie wiem, czy udałoby mi się napisać dwie naukowe prace z takim samym przekonaniem, że być może nie warto wrzucać ich do pieca jako podpałkę. Najmocniej doceniam fakt, że odzywając się do nich (tych wymienionych i nie tylko!) po latach, przyjęli mnie z otwartymi ramionami i wciąż mogłam czerpać od nich to, co najlepsze.
Jeśli chodzi jeszcze o nauczycieli... Dziękuję całemu gronu pedagogicznemu oraz dyrektorowi, z którymi współpracuję od dwóch lat. To z pewnością nie jest łatwe (ale jak widać możliwe) przyjąć kogoś młodego, jeszcze nieokiełznanego, zagubionego i dać mu tyle cierpliwości, nauki i zwykłego, ludzkiego uśmiechu. 
Dziękuję moim znajomym i przyjaciołom; tym będącymi ze mną od dzieciaka, ale także tym, których poznałam na studiach i którzy tchnęli w to życie wiele ciepła i radości. 
A ostatnią osobą, jakiej dziękuję jestem ja sama. Za nie poddanie się i zrobienie tak wielu niesamowitych rzeczy. To aż niewyobrażalne, że przetrwałam te szalone lata. 

Z fartem!

Zbuntowany Anioł

sobota, 24 czerwca 2023

Jak to jest być nauczycielem?

 "Jestem więc przejściem, zmiennością, tymczasowością, jestem istotą chwiejną, stojącą między dogmatyzmem, a sceptycyzmem, gotową przerzucić się do obydwóch skrajności – istotą nie będącą już tym, czym była, a jeszcze nie wiedzącą, czym będzie."

Dzień dobry!

Początkowy cytat pochodzi ze Śmierci Ignacego Dąbrowskiego, którą jestem oczarowana ponad miarę. Niewiele mam książek zachwycających każdym zdaniem i po przeczytaniu których z tyłu głowy jest poczucie, że chciałoby się więcej, więcej, więcej...

Nie wiem, czy ten tytuł nie jest clickbaitowy, bo tak naprawdę bycie nauczycielką na więcej niż trzy godziny w tygodniu dopiero przede mną. Niemniej siedzi we mnie kilka rzeczy, które chciałabym ująć, a więc do rzeczy!

We wpisie, który był swego rodzaju upamiętnieniem wszystkich lat spędzonych w szkole, napisałam, że wielokrotnie patrząc na swoich nauczycieli, myślałam: chcę być taka jak oni. Tak się złożyło, że wybrałam kierunek studiów, który (jeśli tylko go skończę) pozwoli mi na nauczanie języka polskiego i etyki. Zresztą, ostatni wpis dotyczył praktyk, które sprawiły, że poczułam, iż naprawdę chciałabym to robić. Całkiem niespodziewanie i nieco spontanicznie po obronie licencjatu, koleżanka z roku podesłała mi ofertę pracy, która dotyczyła właśnie aplikacji na stanowisko nauczyciela etyki. Biłam się z myślami, zastanawiając się, czy podołam, będąc jednocześnie niesamowicie podekscytowana wizją obcowania z młodymi ludźmi. Ta niepewność nie potrwała jednak długo i – pomimo przeszywającego całe ciało strachu – umówiłam się na rozmowę z dyrektorem, która ostatecznie przebiegła bardzo pomyślnie.

Tak sobie myślę, że tegoroczna obecność w szkole była dosyć eksperymentalna. Pierwsze zetknięcie się dzieciaków z tym przedmiotem i moja próba przełożenia tego, co udało się przez ostatnie lata na studiach wypracować, na praktykę. Po części się udało, ale nie zawsze było kolorowo. Nie dlatego, że brakuje wiedzy, tylko wciąż nie mam tyle odwagi i pewności, ile bym chciała. Dodatkowo, nadal studiuję i wielokrotnie nie starczało energii na bycie kreatywną nauczycielką z wigorem, o co można byłoby mieć pretensje, no bo jak to tak... młoda nie daje rady?! Ale te momenty szarości wiązały się też z sytuacjami, kiedy siedziałam w pustej klasie albo założyłam sobie jakiś temat, który był za trudny czy też przekazany w nieprzystępny sposób. Z ogromną pokorą podchodzę do tego zawodu, chcąc oczywiście być jak najlepsza, ale życie z dziećmi, które dopiero co kształtują swoją tożsamość nie jest łatwym orzechem do zgryzienia. Dlatego ten zawód wydaje mi się również nieustanną nauką dla samych pedagogów, co jest fascynujące, ale i mogące powodować sporo niepewności, czy też poczucia bycia niewystarczającym.

Kto tu przez ostatnie lata bywał ten wie, że wyczerpanie fizyczne mi aż tak niestraszne. Wszakże można wypić kawę, wziąć zimny prysznic i działać. Gorzej, jeśli podupada się na zdrowiu psychicznym, wtedy zebranie się w sobie jest o wiele bardziej utrudnione. Niestety drugi semestr przeorał mnie niemiłosiernie, przez co (choć starałam się, jak mogłam) nie zawsze byłam w stanie dawać z siebie sto procent. Ani na uczelni, ani w pracy i zataczałam koło niekończącej się frustracji.
 
Oglądałam wczoraj wywiad z Jakubem Małeckim (kanał na YT: Imponderabilia), który mówił, że podczas wydarzeń dotyczących jego twórczości pisarskiej czuje, jakby był na nich gościem. Tak bardzo nie jest w stanie przyjąć do wiadomości, że tyle pięknych okołoliterackich rzeczy dzieje się z nim w centrum. Mocno się z takim poczuciem utożsamiam, dlatego kiedy próbuję ująć w słowa to, co czuję w związku z szansą, jaką przyszło mi otrzymać, mam wrażenie, jak gdyby to było niemożliwe do wyrażenia za pomocą palców, które chcą tu coś wystukać. Może też nie potrafię tego w pełni przeżyć, bo mam sto innych spraw na głowie i zawodowe bycie nauczycielem przyjdzie po skończeniu studiów. Mimo wszystko, kilka łez wzruszenia w zaciszu czterech ścian mimowolnie wyszło na wierzch. Bo czemu nie! To jest piękny czas, w dodatku pierwszy raz od kilku lat przeżywam coś tak ważnego w pojedynkę, nie omawiając towarzyszących tej chwili emocji w żadnym gabinecie. A zatem jakiś skrawek wewnętrznej dumy się we mnie budzi. No więc koniec końców odczuwam ogromną wdzięczność. Za zaufanie, jakim obdarzył mnie Dyrektor, za ciepłe przyjęcie przez resztę nauczycieli do grona pedagogicznego, a także za całoroczną pracę uczniów. Cieszę się, że będę mogła to kontynuować.
  
Przyszły rok jawi się jako pełen wyzwań, które z jednej strony napawają nadzieją, z drugiej prowadzą do niepohamowanego lęku. We wrześniu muszę zrealizować praktyki z języka polskiego w szkole ponadpodstawowej, łącząc je z nauczaniem tego samego przedmiotu w podstawówce, a od października ostatni rok studiowania i praca nad magisterką pełną parą... Szukam dróg dotarcia do myśli przewodniej, którą chcę w niej ująć. Zajmuję się powieścią Czarne słońce. Żulczykiem jestem zachwycona odkąd przeczytałam Ślepnąc od świateł. Intryguje mnie jako człowiek, pisarz, scenarzysta. Podjęłam próbę zinterpretowania Informacji zwrotnej w pracy licencjackiej, dlatego stwierdziłam, że zaryzykuję i opiszę najbardziej kontrowersyjną w jego dorobku pozycję na tym etapie nauki. Mój promotor mówi, że poszedłby za Jakuba do więzienia, ale tę książkę chciał wyrzucić do kosza. Oboje stwierdziliśmy: tak, to jest w jakiś sposób odrażająca proza i właśnie dlatego warto zbadać, czemu (komu?) taka narracja ma służyć. Jest zatem kilka kierunków, którymi chciałabym podążyć w interpretacji, ale o nich następnym razem.

Do miłego.

Zbuntowany Anioł

sobota, 9 października 2021

Po drugiej stronie szkolnej ławki - bez cenzury.

"- Wiesz, Duet, jak tak popatrzę na to swoje życie z boku, to nawet mi się podoba. A co więcej; gdyby to moje życie było życiem kogoś innego, to daję głowę, że zazdrościłbym mu. No cóż, trawa u sąsiadów zawsze wydaje się nam zieleńsza niż w naszym ogródku." 

Cześć wszystkim... tzn. tym kilku osobom, które tu jakimś cudem trafią.

Pozwoliłam sobie zacytować na początku Mroki Jarosława Boroszewicza, bo choć miałam co do tej pozycji nieco większe oczekiwania, nie zawiodła mnie pod względem bycia kopalnią tego typu przemyśleń. Mimo iż uwielbiam książki mające skonkretyzowaną fabułę, w której coś zaczyna się w punkcie A, przechodzi przez całą gamę alfabetu i kończy na Z, to w swoim życiu przeczytałam mnóstwo np. wywiadów czy tomików wierszy, które w samej swojej formie okazywały się ostatecznie czymś zachwycającym, niekoniecznie poprzez historię jaką przedstawiały. No ale, dziś nie o lekturach, jakie udało mi się w ciągu ostatnich miesięcy przeczytać...

Już z końcem sierpnia moje noce były tymi nieprzespanymi, a z początkiem września niespokojny sen był niemalże codziennością. W ogóle pierwsze dni były przeze mnie przeżyte w lęku, na jakiejś przedziwnej przyczajce, z brakiem pewności, że to wszystko dzieje się naprawdę. Że nie jest wyobrażeniem, snem, czymś, co przecież nie mogłoby mnie nigdy dotyczyć. A jednak... 
Pisałam tu w czerwcu o raptem 15 godzinnych praktykach psychologiczno-pedagogicznych, które minęły w mgnieniu oka, były pewnym odhaczonym etapem studiów. Teraz czekał mnie cały miesiąc siedzenia w szkolnych progach. 
Wszyscy powtarzali przed rozpoczęciem tego szaleństwa, że cudowną sprawą jest móc wrócić do swojej byłej szkoły, a już z pewnością do takiej, która była dla mnie autentycznie drugim domem. I rzeczywiście, nie sposób ukryć, że było to pod tym względem straszliwie wzruszające i piękne doświadczenie. Ale paradoksalnie, na początku, czułam się tam jak intruz. Jak ktoś, kto nie zdał jakichś przedmiotów w liceum, później pisał poprawkę z matury i generalnie nie był pod względem edukacyjnym wybitną jednostką i nagle przychodzi po to, by dzielić się zdobytą wiedzą z młodymi ludźmi. Wariactwo!

Niemniej, ten miesiąc nauczył mnie, że czasem trzeba zacisnąć zęby aż do bólu głowy, powstrzymać łzy, nie "strzelać" niekontrolowanych min i zwyczajnie robić swoje. Choć bywały chwile, kiedy stojąc z książką i słuchając jak uczniowie czytają tekst, przelatywały mi przez głowę myśli: "ile bym dała, by stąd uciec", "co ja tu robię?!". A jednak nie uciekłam, a odpowiedzi na drugie pytanie nawet nie szukam. Życie jest przewrotnym i nieustannie zaskakującym tworem. Sprawiającym, że znajdujemy się nagle w miejscach, o których nawet nie marzyliśmy, a które ostatecznie okazały się czymś, z czego można być szalenie dumnym. Więc choć mogłabym zastanawiać się nad tym, jak cholernie niesamowite jest to, że w którymś momencie weszłam akurat na tę drogę, nie robię sobie tego. Jestem raczej wdzięczna samej sobie za samozaparcie i ostateczną odwagę w stanięciu oko w oko ze swoimi największymi lękami. 

Jakkolwiek kontrowersyjnie moja następna myśl nie zabrzmi, chcę ją z pełną odpowiedzialnością tutaj ująć. Uważam, że nikt, kto nie był po drugiej stronie szkolnych ławek, nie ma prawa stawiać sądów na temat tego, jak tu jest, a już na pewno nie, jak być powinno. Bo szkolne realia to nieustanny chaos, spontaniczność, bycie w ciągłej gotowości do wydarzeń niepewnych i zmieniających się w błyskawicznym tempie, któremu niejednokrotnie nie sposób sprostać. Dzieci są najciekawszymi osobnikami tego przeżartego przez wszelkie niedogodności świata, ale jednocześnie potrafią być nad wyraz okrutne. Przez swoją szczerość czy też przez dopiero co budujący się całokształt ich osoby. I trzeba się z tym po prostu pogodzić. Choć człowiek jest młody i chciałby zbawić całą klasę, sprawić, że każdy po wyjściu z zajęć powie: ale było fajnie! A przecież nie zawsze było i codziennie wieczorem zastanawiałam się, w jaki sposób ułożyć kolejny konspekt lekcji, byle tylko wyjść z klasy z poczuciem spełnienia. I przyznam, że udało się to zaledwie kilka razy, bo przecież nie od razu Rzym zbudowano. W gruncie rzeczy przez kilka tygodni można się co najwyżej zaaklimatyzować, a nie zdobyć Mount Everest. 

Na koniec chcę oczywiście wyrazić, jak zwykle, swoją przeogromną wdzięczność dla każdego pełnoprawnego nauczyciela tejże placówki, który wyciągnął w moją stronę pomocną dłoń czy przekazał gdzieś w krótszej czy dłuższej rozmowie dobre słowo. Wsparcie to uważam za nieocenione w szczególności przez wzgląd na to, jak problematyczną, introwertyczną i nieogarniętą osobą jestem. Moja opiekunka praktyk, Pani K. wykazała się nie tylko profesjonalizmem pod względem podsuwania rad związanych z samymi lekcjami języka polskiego. Była przede wszystkim ogromnym oparciem na płaszczyźnie bycia wspaniałym kompanem w przejściu przez tę jakże niełatwą drogę. Takich ludzi nie zapomina się do końca swych dni. A już w ogóle nie jest to możliwe, gdy w głębi serca wiesz, że ta konkretna osoba była realnym zapalnikiem rozpoczęcia przygody z humanistyką. 

Znając siebie, nie powiedziałam ostatniego słowa w związku z nauczaniem. No ale, póki co właśnie rozpoczęłam 3 rok moich jakże pokręconych studiów i muszę skupić się na wielu przeróżnych rzeczach, na myśl o których uginają się pode mną nogi. Ale będzie dobrze. Zawsze w końcu jest dobrze.


Zbuntowany Anioł

sobota, 17 lipca 2021

Czy wszyscy jesteśmy alkoholikami?

"Tak więc żyj w zgodzie z Bogiem, czymkolwiek On ci się wydaje,
czymkolwiek się trudzisz i jakiekolwiek są twoje pragnienia, w zgiełkliwym pomieszaniu życia zachowaj spokój ze swą duszą.
Przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat.
Bądź pogodny. Dąż do szczęścia."

Hej!

Kilka lat temu cytowałam tu już Dezyderatę, w przedziwny sposób kojarząc ją aż do dziś z Herbertem, ale jednak autorem jest Max Ehrmann. Tak więc wrócił do mnie ten tekst po czasie, przy okazji bardzo interesującej, ale jednocześnie zostawiającej ogromną pustkę w sercu, książce Jakuba Żulczyka, który 
– jak już wielokrotnie wspominałam  jest jednym z najwspanialszych twórców, jakich dotychczas poznałam. Totalnie trafia w moje gusta. Ale o samej książce, a raczej o tym, jakie dzięki niej naszły mnie przemyślenia, za moment. 

Czwarta sesja w życiu przebiegła bez większych problemów. Poza jedną poprawką, która nieco zaburzyła rytm fantastycznych ocen, jakie udało mi się przez ten czas zebrać. Ale nie ma tego złego, co – jak wszyscy doskonale wiemy  nie wyszłoby na dobre. I w tym wypadku również poza dość sporym żalem skierowanym w swoją stronę, nie biczowałam się zbyt długo, bo przecież takie sytuacje się zdarzają, a ja tym bardziej zdaję sobie sprawę ze swojej omylności. Niektóre egzaminy zaskoczyły mnie na tyle, że do teraz nie wiem, co się właściwie wydarzyło, ale nie pozostaje w takich momentach nic innego, jak tylko być ogromnie wdzięcznym i dumnym, że człowiek podołał temu szaleństwu. Jedna profesorka napisała mi w mailu pod koniec wiadomości: "ma Pani spory potencjał intelektualny - proszę w to uwierzyć!" i mocno mnie to wzruszyło, bo przecież studenckie realia zazwyczaj polegają na tym, by samemu w sobie odnaleźć wspomniany potencjał i mieć świadomość, że jesteśmy w stanie go wykorzystać. A takie poszukiwanie często dzieje się po omacku, przy milionie potknięć i rzadko zdarza się (przynajmniej mi) stanąć przed lustrem i z uśmiechem powiedzieć, że to co robię jest w porządku; że jest to wystarczające na tyle, by się nie zaszyć w łóżku z głową pełną myśli o swojej beznadziejności. 

Dodatkowo muszę przyznać, że miałam w tym semestrze bardzo ciekawe fakultety. Jeden pozwolił mi zapoznać się choćby z O. Tokarczuk (Prowadź swój pług przez kości umarłych), W. Kuczokiem (Gnój) czy R. Rakiem (Baśń o wężowym sercu...). To były zajęcia na które zawsze chodziłam z ogromną radością, ponieważ uwielbiam poznawać literackie smaczki naszych rodzimych twórców, o których tyle się przecież słyszy, a dotychczas zwyczajnie nie miałam okazji, dlatego te środowe spotkania były idealnym sposobem na to, by się do czytania zabrać. Nie wszystko mi się podobało, nie każdą doczytałam do końca, ale przy większości bardzo miło się zaskoczyłam i z pewnością sięgnę jeszcze po niejedną od tychże autorów. Drugi fakultet, do którego właściwie miałam dość spore wątpliwości (za sprawą komentarzy na pewnej grupie), również sprawił, że poznałam wspaniałe teksty, choć tu w większości w formie dzienników czy listów, bo zajęcia dotyczyły zapisów życia: 
autobiografii, biografii, listów. Jakże pozytywnym zaskoczeniem było dla mnie, gdy okazało się, iż zaliczeniem będzie przedstawienie swoich własnych zapisów, a przecież to jest to, co kocham i robię od lat. Stresu było co nie miara, bo jednak trzeba było wybrać jakąś cząstkę swojego życia, ubrać w przystępną formę i bez zająknięcia przedstawić przed grupą. I, o dziwo, wszystko się udało tak, jak chciałam, a może nawet bardziej. W ogóle obcowanie z ludźmi, którzy podzielają miłość do tworzenia, do książek, do ciekawych rozmów pod okiem równie zaangażowanych wykładowczyń było spełnieniem marzeń. 
Co do książki Pana Jakuba... Moją informacją zwrotną jest osobista refleksja nad tematem picia. Picia kontrolowanego, przyjmowanego w społeczeństwie jako coś bez czego jest nudno, sztywno, no bo przecież z nami się nie napijesz? A są takie momenty, kiedy wolałabym nie. Kiedy myślę o tym, co czeka mnie po, co już niejednokrotnie się wydarzyło, a za co jest mi potwornie wstyd. Łapię się na takich pustych tekstach, że przecież wystarczy umieć pić; że jeden kieliszek mniej i będzie dobrze; że przecież gdybyśmy wszyscy mieli tak restrykcyjnie do tego podchodzić, to by mityngów dla każdego nie starczyło. W ogóle nie mam nic do ludzi, którzy sięgają po alkohol, bo sama to robię, ale brak jakiegokolwiek pomyślunku w związku z konsekwencjami, jakie z tego sięgania po procenty wynikają, trochę mnie smuci. Straszliwie nienawidzę tej opresyjnej narracji, że jeśli wypiję samą colę albo piwo zero to zawali się świat. Dosłownie. Że już nie będzie fajnie i w ogóle to jak śmiałam wyjść z domu z tym paskudnym i odrażającym zamiarem niepicia. Ciekawe, czy to jest w nas tak silnie zakorzenione przez kulturę, dlatego nie potrafimy inaczej? Nawet sobie nie potrafimy, kurwa, wyobrazić, że mogłoby być inaczej. 

Wiem, że alkohol popycha do działania, dodaje odwagi, wytwarza w człowieku poczucie bycia panem jakiejś sytuacji. Jednocześnie jest jedną z niewielu używek, która potrafi cię zmieść z planszy. Doprowadzić do momentu, kiedy nie jesteś w stanie ustać na własnych nogach. Agresja, wymioty, co by nie powiedzieć, iż wręcz niekontrolowane rzygi, brak kontaktu z jednoczesnym zachowaniem skrajnych emocji. Albo śmiejesz się do rozpuku, no bo przecież jest fantastycznie, rollercoaster za kilkanaście złotych i to wcale nie nie wiadomo ile metrów nad ziemią, albo beczysz jak ostatni kretyn sam nie wiedząc do końca za kim/czym. A później się budzisz i jest kac 
– fizyczny, a niejednokrotnie moralny. 

Polecam zatem tę pozycję, bo akcja budowana jest w dość zaskakujący sposób, zakończenie daje nutkę gorzkiego rozczarowania, że przecież chciałoby się może inaczej, a może jeszcze więcej, choć książka ma ponad 500 stron. Jest to naprawdę literatura wysokiej rangi i już nie mogę się doczekać, by za nią podziękować na żywo. 

A jeszcze w ramach głębszego pomyślunku w związku z alkoholem i innymi używkami, serdecznie zachęcam do posłuchania podcastu Co ćpać po odwyku, w którym właśnie Jakub Żulczyk z Juliuszem Strachotą rozprawiają się ze swoimi demonami w 1 sezonie, a w dwóch kolejnych rozmawiają ze wspaniałymi gośćmi, takimi jak Borys Szyc, Marek Sekielski, Mika Dunin, Michał Koterski. To prawdziwa uczta dla uszu i duszy, bo myślę, że te odcinki wiele wniosły do życia tych, którzy je przesłuchali. Więc wpadajcie na Storytel albo Spotify i chłońcie, bo totalnie warto. 

Do miłego.

Zbuntowany Anioł

wtorek, 20 kwietnia 2021

Szkolne praktyki.

 "Aby być wielkim człowiekiem, dosyć jest prawie być wielkim dziwakiem."

Cześć! 

Cytat pochodzi z książki Ulana Kraszewskiego, którą w ramach zaliczenia historii literatury polskiej musiałam przeczytać i która bardzo mnie ujęła, choć niełatwo było się zebrać w sobie, by przez nią przebrnąć. Na szczęście kolejny semestr przebiegł bez większych problemów w takim sensie, że niczego nie musiałam poprawiać. Inaczej sprawy miały się, gdy właśnie po egzaminie z hlp i po rozmowie z profesorem w ramach omówienia zaliczeniowego eseju pt. "Ferdydurke, czyli pochwała niedojrzałości", poczułam się jak ostatni śmieć (nie zostało mi powiedziane wprost, że jestem do niczego, wyczytałam takie wnioski "między wierszami"), którego miejsce jest na ziemi i który powinien mieć świadomość swojej porażki. Przyznać jednak muszę, że to załamanie wbrew pozorom nie trwało długo. Wiedziałam, że za moment zaczną się nowe zajęcia i nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, które przecież i tak koniec końców okazało się mnie nie ubrudzić. Sama stawiam granice swoich załamań, smutków, niemocy czy prokrastynacji. I wciąż nieustannie uczę się, jak sobie z tym całym gównem radzić. Bo nie jest łatwo, ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że da się nad tym zapanować. Nie mówię o skrajnych sytuacjach, bo od tego mam odpowiednich specjalistów, ale przy względnie prostych sytuacjach, które jednak sprawiają mi wewnętrzny ból, staram się jakoś "ogarniać" (jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało) i póki co jestem na dobrej drodze. 

 
A więc tak, stało się, zaczęłam szkolne praktyki. Ileż paraliżującego niemalże całe ciało było we mnie lęku przed wykonaniem telefonu do polonistki ze szkoły podstawowej (i gimnazjum). Nie rozmawiałyśmy kilka lat, a ja dzwonię i przy okazji dwóch telefonicznych konwersacji za każdym razem przegadujemy prawie pół godziny. Po takim czasie znowu słyszę: pomogę cibędzie dobrzedamy radę. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek wspominałam o niej tutaj. Chyba nie, dlatego może to jest ta właściwa chwila.


Pani K była pierwszą osobą, która zadała nam do napisania opowiadanie, którego tematem była bodajże przyjaźń człowieka ze zwierzęciem. Pamiętam jak dziś, że szykując się do wyjazdu na mszę świętą pomysł znienacka wpadł mi do głowy i zaczęłam szybko go zapisywać w pierwszym lepszym zeszycie, będącym w tamtym czasie w polu mojego widzenia. To musiała być męcząca godzina, bo kiedy tylko wróciłam do domu, dopisałam resztę i jak wielkie było moje zdziwienie, gdy przeliczyłam strony tych odręcznych bazgrołów... Wyszło 16 stron, a przepisawszy wszystko na kartki A4 było ich około 3, co wiązało się z wyszczerzeniem oczu każdego w klasie i chyba nawet samej nauczycielki. Po jakimś czasie prace do nas wróciły... I tu zaczyna się początek mojej ciężkiej drogi, by uwierzyć w swoje umiejętności. Pani K stanęła na środku klasy, trzymając jako ostatnią właśnie moją kartkę z opowiadaniem i zapytała, czy może je przeczytać na głos. Wyraziłam zgodę i tak też zrobiła. Przez kolejne lata wielokrotnie dostawałam najwyższe oceny (z małymi wyjątkami) z prac pisemnych, dzięki czemu zaczęłam pisać do szuflady, później powstała ta strona, aż w końcu życie potoczyło się tak, że znalazłam się na studiach, które doprowadziły mnie właśnie do tego momentu.

To i tak bardzo skrótowy opis mojej relacji z Panią K, bo tak naprawdę dzięki jej szybkiej reakcji na moje nieciekawe zmiany zachowania, jakiś nastoletni bunt przeciwko światu, który objawiał się w cholernie niekonstruktywny sposób, nigdy niczego sobie nie zrobiłam. I jeżeli kiedykolwiek będę miała możliwość dojścia do momentu kariery nauczycielskiej, do jakiego doszła ona, to właśnie chciałabym postąpić tak samo w przypadku tych, którzy się w tym świecie nie potrafią do końca odnaleźć. Zresztą, Pani K nie była jedyna, ale o tym może napiszę kiedyś w innym miejscu.
Do dziś nie wiem, co mnie podkusiło, by zdecydować się na taki kierunek studiów. Może właśnie przez ten sentyment przepełniony pewnością, że w przyszłości będzie okazja zasiąść w pokoju nauczycielskim z dorosłymi "po fachu", którzy ukształtowali to jakże pokręcone życie młodego szczyla, jakim byłam. Być może również przez taką myśl, że kilkoro z nich do końca mych dni będę mogła nazywać autorytetami, a nie ma przecież nic lepszego niż mieć na tym ziemskim padole żywe inspiracje do tego, by być lepszym człowiekiem i jeszcze móc te wartości przekazać dalszemu pokoleniu. Tak naprawdę nie ma jednej odpowiedzi na pytanie, co przyświecało mojej decyzji. Jedno wiem na pewno: Życie to przygoda i nieustanna droga do tego, by kiedyś móc usiąść i uznać, że jest się spełnionym. Nie wiem, czy kiedykolwiek znajdę się w takim momencie i czy rzeczywiście cel jest dla mnie ważniejszy od samego procesu dochodzenia ku niemu. Skłaniałabym się chyba jednak bardziej w stronę tego drugiego namysłu. 

Oczywistym jest, że nie tak sobie to wszystko wyobrażałam. Właściwie nikt nigdy nie pomyślałby, że nasz świat przewróci się do góry nogami. Wciąż mam takie momenty, kiedy jest mi straszliwie przykro z powodu zaistniałej sytuacji. Ale po pierwszych obserwacjach lekcji w trybie zdalnym gdzieś ten bunt i niemoc na świat zniknęły, a w zamian pojawiła się przeogromna radość, że w ogóle mam zaszczyt w tym wszystkim uczestniczyć. I oby ten zapał nie zniknął. Tak mi dopomóż, Panie Boże, Losie, jakakolwiek Siło napędzająca ten pokręcony świat. Amen.

Do miłego! 

Zbuntowany Anioł

czwartek, 28 stycznia 2021

To nie koniec.

"Mógłbym gdzieś teraz gnić pod mostem lub walczyć z chorobą
Pozdrawiam tych, co co noc kładą się do łóżka z myślą
Że jutro może być dzień, gdy stracą, kurwa, wszystko
Dedykuję to ministrom, premierom, prezydentom
Mnie naprawdę chuj obchodzi, która świnia dzierży berło
Macie dbać o społeczeństwo, a nie wsadzać kij w mrowisko"

Hej!

Utwory mające więcej niż około 3 bądź 4 minuty są dla mnie idealną kopalnią cytatów, które niemalże chciałoby się wygłosić całemu światu, bo są takie sprawy, które ktoś ujmuje w o wiele lepszy sposób. Polecam wam zresztą Wojnę Totalną od Słonia, a właściwie cały album Redrum, który mam okazję fizycznie gościć na swojej półce. Dla mnie jest ona współczesną poezją i sztuką. Jeśli jednak kogoś nie interesuje rap, to zachęcam właściwie tylko do przejrzenia tekstów poszczególnych utworów. Warto. 

Odnoszę niedoparte wrażenie, że żyjemy w jakiejś pieprzonej bańce, która – co najgorsze wcale nie jest niczym przyjemnym i doświadczam przedziwnie paraliżującego mnie uczucia przez myśl o tym, że pomimo wszechobecnie rozrastającego się zła w ogóle nie myślimy o tym, by się z tego wydostać. Po co nam nauka historii, jeśli nie jesteśmy, kurwa, w stanie niczego z niej wynieść? Ale tak autentycznie, a nie tylko w pięknych przemowach głów państwa: Och, kiedyś to było, a dziś już  na szczęście  nie ma.

Pytanie, czy rzeczywiście nie ma? Coś mi się wydaje, że jest jeszcze gorzej. Ale nie na płaszczyźnie, którą kochamy tak przywoływać, tzn. kiedyś była wojna, więc to co się dzieje teraz (nawet jeśli jest totalnym rozpierdolem), jest bardzo dobre, bo właściwie to nikt nie ginie (nawiązanie do słów prezydenta Andrzeja Dudy). Problem w tym, że nawet jeśli w rozumieniu niektórych ludzi inni nie giną bezpośrednio od wystrzelonych kul czy zrzucanych na ziemię bomb, to ja bym tylko skromnie chciała przywołać statystyki samobójstw z powodów najróżniejszych, rzecz jasna, jednak dziś jeszcze bardziej się pogłębiających. Ale co z tego? My mamy przecież wszystko pod kontrolą! Tysiące innych spraw, które w perfekcyjny sposób wykorzystywane są do zasłaniania tych po stokroć ważniejszych tematów. Które są oczywiście wyciągane na wierzch w najmniej odpowiednich momentach, ponieważ wbijają szpilkę dokładnie tam, gdzie mają ją wbić. A ci, którzy dysponują prawem do zarządzania tymi sprawami doskonale wiedzą, jak się w to gra. 


Życie jest tak kurewsko piękne. Przynajmniej próbuje mi to jeszcze ostatkami sił wmawiać wewnętrzne dziecko, moja jeszcze nie do końca ukształtowana do życia w tej paskudnej dorosłości dojrzałość. Dlaczego sami sobie podkładamy kłody pod nogi? Nieustannie, na każdym kroku. Nie jestem w stanie tego pojąć i niestety nie ma we mnie gotowości na ten świat. 

Jeszcze na koniec polecam ten utwór: https://www.youtube.com/watch?v=o2JUFe9sND4

Trzymajcie się i nie poddawajcie w walce o swoje każde prawa. 

Zbuntowany Anioł

środa, 30 grudnia 2020

Ten przedziwny 2020 rok.

"[...] Czasami mam wrażenie, że czułem już wszystko, czego więcej nie poczuję. I od tej pory nie poczuję już nic nowego. Tylko namiastkę tego, co już czułem."

Cześć!

Na początku chcę wam polecić Błędny ognik (1963)  francuski film (choć cytat pochodzi z innego, a mianowicie: Ona z 2013 r.), będący ekranizacją, do obejrzenia której zachęcam każdego, kto jest względnie ustabilizowany psychicznie. Poważnie. Mnie rozpieprzył na milion kawałków, dotknął najczulszych zakamarków duszy, sprawił, że myślę o nim do dziś, a minęło już kilka tygodni od przypadkowego natrafienia na ten tytuł. Jest mocny w przekazie  i nie kończy się szczęśliwie, stąd moje ostrzeżenie. Niemniej, bardzo zachęcam, bo chyba mało jest takich filmów, które w niezwykle subtelny i spokojny sposób pokazują tego typu problemy. 

Niesamowite, że ostatnie podsumowanie roku na tej stronie było trzy lata temu. I zaczynało się tak: 

"To był rok pełen wrażeń. Niestety znaczną jego część spędziłam w łóżku zastanawiając się nad sensem życia i chcąc je w jakikolwiek sposób zakończyć."

Jak więc mam zacząć pisać o tym, co wydarzyło się podczas tych miesięcy? Próbuję sobie nieco przypomnieć, spoglądając do rolki aparatu w telefonie i prędkość z jaką zmieniło się dosłownie wszystko jest dla mnie niepojęta. 

Dziś myślę o śmierci z poczucia bezradności i bezcelowości wszystkiego, co się wydarza. Jest coś takiego? Nie samobójstwo z powodu ciężkiej i nie do udźwignięcia straty (w szczególności kogoś, materialne kwestie chyba jednak aż tak nie bolą, choć nie wykluczam, że boleć mogą). Nie przez poważną chorobę czy długi na wiele tysięcy złotych. Ale właśnie ze świadomości, przez którą rozumiem nie wyimaginowane postrzegania świata, a autentyczne zauważenie faktu przewagi zła nad dobrem w życiu. I zdaję sobie sprawę, że – być może – wystarczy spojrzeć szerzej, wyjść poza strefę komfortu (choć nie jestem do końca pewna, czy stan w jakim aktualnie się znajduję jest, kurwa, komfortowy) czy patrzeć na świat bardziej optymistycznie, a przynajmniej ciut delikatniej, z większą troską o każdy kolejny (tak niepewny przecież) dzień. I ja tego piękna niepewności nie potrafię dostrzec. Przynajmniej nie na tym etapie. Trzymam się jednak jakiejś przedziwnie pełnej nadziei myśli, że... serio, NIC NIE TRWA WIECZNIE. Ani smutek, ani radość, ani nawet to złudne poczucie stabilizacji, którą od czasu do czasu jestem w stanie zauważyć. I jest w tej myśli coś zajebiście dobrego. Bo to właśnie dzięki niej wciąż jeszcze nie zniknęłam z powierzchni tego całego pierdolnika.  

Poczułam w tym roku świąteczną atmosferę, choć myślałam, że to niemożliwe w obecnym czasie. I paradoksalnie czułam ją za sprawą wielu przygotowań, nie wykluczając oczywiście sfery duchowej, jednakże dziś jest to już nieco inny poziom postrzegania wiary. Może w końcu taki, jaki być powinien? 

"W tym budynku, w którym walczę o swą duszę
Drogie szaty, drogi kamień, drogi kruszec
Drogi Panie, jak istniejesz to zrozumiesz
To zrozumiesz, dlaczego musiałem uciec"

Polecam utwór Dwuzłotówki Dancing Taco Hemingwaya, a najlepiej cały album Jarmark, bo to co Filip zrobił nie tylko muzycznie, ale przede wszystkim tekstowo, to jakiś kosmos, który dogłębnie mnie wzrusza. Szczególnie, że to nie jakieś oderwane od rzeczywistości wersy, ale do bólu konfrontujące się z tym, co naprawdę się w tym roku działo w naszym kraju (i nie tylko!). W ogóle dla mnie ten rok pod względem nowych albumów artystów, których cenię ponad wszystko, był wspaniały. 

Dlatego nie mam już żadnych oczekiwań wobec nadchodzących dni. Może poza nadzieją na choćby odrobinę spokoju i skraweczek normalności. 

Ostatnie trzy lata spędzałam poświąteczny czas i Sylwestra w różnych częściach Europy, dlatego kiedy teraz, w przeddzień ostatniego dnia tego szalonego roku, jestem w domu i myślę o tym wszystkim, to nie czuję żalu, nie mam pretensji, nie jest mi jakoś bardzo przykro. A to za sprawą poczucia ogromnej wdzięczności, że te kilka razy mi się udało i zapewne w kolejnych latach znowu uda. 

I tego również wam życzę: wdzięczności za nawet największe gówno, jakie was w życiu spotyka, bo może ono koniec końców ma sens? I można z tego wszystkiego wyprowadzić jakieś dobro? Kto wie?... Tylko my, doświadczając różnych chwil. A, no i poczucia spokoju czy też bezpieczeństwa. A że zdrowia i miłości, to każdy wie, więc się nie chcę powtarzać.

Z fartem! 

Zbuntowany Anioł (wciąż, po tylu latach, może kiedyś w końcu stanę się oczekiwaną przez świat Natalią...)