sobota, 3 sierpnia 2024

Zrobiłam to!

 "– Czasem czuję się, jak gdybym był jednouszny, jednooczny, półsercowy... Wszystko mnie mija, żyję tylko połową siebie. A czasem znów jestem wielouszny, wielooczny, wielosercowy; po prostu nie mieszczę siebie w sobie".

Cześć!

W przedostatnim wpisie, który (olaboga!) jest z 2021 roku, również cytowałam Mroki J. Boroszewicza, bo uważam tę pozycję za skarbnicę wspaniałych przemyśleń. Mam w niej równie wiele znaczników, co w Czarnym słońcu J. Żulczyka o której to powieści napisałam ponad sześćdziesięciostronicową pracę. Dzięki niej, trzy tygodnie temu, zostałam magistrą filologii polskiej i filozofii. Zdążyłam jeszcze kilka dni później wypić piwo ze znajomymi, a już od niedzieli – tej zaraz po obronie – siedziałam zamknięta w swojej domowej norze, albowiem złapało mnie przeziębienie. Trochę się tego spodziewałam, zważywszy na to, jaki tryb życia prowadziłam przez ostatnie miesiące, nie wspominając o tygodniach poprzedzających egzamin dyplomowy. Organizm w końcu powiedział dość i absolutnie mu się nie dziwię. Stres potrafi wyniszczyć zarówno psychikę, jak i fizyczną warstwę człowieka. 

Z pisaniem pracy wiąże się też dosyć ciekawa sytuacja. W styczniu dowiedziałam się mailowo, że oto mój promotor jest tak naprawdę na urlopie naukowym i w takim przypadku nie może być na obronie. Dobrali mi zatem kogoś innego. Straszliwie się tym przejęłam, ale koniec końców, po "dogadaniu się", do ostatniego zdania profesor pomagał mi w skończeniu tekstu. Który zresztą uznał za – jak na jego wymagania – słaby, jednak po wylaniu kilku łez pozostałam dumna z tego, co stworzyłam. Zdając sobie sprawę, że mogłoby być lepiej, bo zawsze przecież może być. Niemniej, pokochałam wręcz poszukiwanie odpowiedzi na różne badawcze hipotezy, przeczytałam mnóstwo świetnych artykułów, również w języku angielskim. Przeczesywałam Internet, bibliotekę uniwersytecką oraz samą powieść Żulczyka, by dojść do jakichś naukowych konkluzji. Cieszę się, że miałam możliwość pisania o tym, co rzeczywiście mnie interesuje, to było bardzo budujące doświadczenie.


Warto wspomnieć, że ten rok po raz kolejny spędziłam nie tylko w uniwersyteckich murach, ale również w szkolnych, albowiem kontynuuję swoją nauczycielską drogę i od września działałam nie tylko jako etyczka, ale i polonistka. Przyszło mi pracować z czwartoklasistami i praca ta była... arcyciekawa. Jak wiele mnie to kosztowało wiem tylko ja i przyjaciele, z którymi dzieliłam się wieloma trudnymi, ale i wspaniałymi momentami w trakcie tych dziesięciu miesięcy. Niejednokrotnie chciałam stamtąd uciec, po wielokroć wnętrze mojego auta wypełniane było przez niecenzuralne słowa, ale jednocześnie zdarzały się dni, kiedy wracałam do domu z uśmiechem na ustach, podśpiewując ulubione utwory. I to w tej pracy lubię najbardziej. Nieprzewidywalność, radość przeplataną ze smutkiem, wzloty i upadki, wewnętrzną niepewność oraz dumę. A już za miesiąc ciąg dalszy... 

Zdumiewające wydaje mi się, że każde zakończenie konkretnego etapu edukacyjnego przeżywałam w podobny sposób. Chyba najtrudniej było mi się pogodzić z przejściem od szkoły podstawowej/gimnazjum do liceum, później był lęk przed studiami, albowiem to już było duże miasto, dorośli ludzie, itp. Dziś, po pięciu latach studenckich przebojów, uważam, że doskonale sobie poradziłam. Staram się jakoś żyć z tą niewyobrażalną pustką, jaka ogarnia mnie na myśl, że w październiku nie pojadę do Poznania. Choć jednocześnie przepełnia mnie niesamowita ulga, zważywszy na to, że dojeżdżałam tam niemalże codziennie. Czasami tylko na jedne zajęcia, gdzie podróż zajmowała więcej czasu niż one same. 
Tak naprawdę tylko na pierwszym roku mieliśmy zajęcia w wielkiej auli na Wydziale Filozofii, której obraz dotychczas człowiek kojarzył wyłącznie z filmów. I jeszcze wtedy zestresowana, wciąż pełna smutku po zakończeniu szkoły średniej, wpatrywałam się w dziekana wykładającego wstęp do filozofii, podskórnie czując, że to kolejne miejsce, które zmieni moje życie. Oczywiście, gdziekolwiek bym po maturze nie poszła, to życie byłoby w jakiś sposób odmienione. Tu jednak chodziło o zupełnie inny poziom przyswajanej wiedzy i obcowania z niezwykle intrygującymi jednostkami. Zarówno wykładowcami, jak i studentami. W kolejnych latach z równie wielkim zaciekawieniem słuchałam nauczycieli akademickich. Rzecz jasna bywały najnudniejsze zajęcia świata, z których jedyne co wyniosłam, to marzenie o ucieczce z nich i zdaniu "byle na 3". Niemniej, kiedy kilka dni temu siedziałam u znajomej "z roku" i wymieniałyśmy nazwiska profesorów/doktorów, znaczna ich część zapisała się w naszej pamięci jako miłe wspomnienie. I właśnie tego chcę się za każdym razem chwytać. Nie porażek, a małych (i tych większych) sukcesów, dzięki którym dalej pcham do przodu swój egzystencjalny bagaż pełen przeróżnych doświadczeń.

Na koniec chcę skierować trochę słów wdzięczności po tych pięciu latach studiowania. Przede wszystkim dla mojej rodziny, której członkowie - chcąc nie chcąc - byli ze mną na co dzień, wsłuchując się zarówno w momenty niepohamowanej radości, jak i we wszystkie przepełniające mnie załamania. A było ich naprawdę wiele, z różną częstotliwością.
Drudzy w kolejności muszą znaleźć się nauczyciele, z którymi przyszło mi obcować w trakcie edukacyjnej drogi. W myślach i sercu mam przede wszystkim ukochane polonistki, dzięki którym  pomimo wszelkiego młodzieńczego buntu  pokochałam język polski i które to zaszczepiły we mnie chęć przekazywania zdobytej wiedzy kolejnemu pokoleniu. Dziękuję także mojej anglistce z podstawówki/gimnazjum, która sprawiała, że chciało mi się chodzić do szkoły i tworzyć te śmieszne, niejednokrotnie pełne pięknej, dziecięcej naiwności teksty na tutejszej platformie. Gdyby nie głęboko zakorzeniona pamięć o tej wierze w moje jako takie zdolności do układania zdań, nie wiem, czy udałoby mi się napisać dwie naukowe prace z takim samym przekonaniem, że być może nie warto wrzucać ich do pieca jako podpałkę. Najmocniej doceniam fakt, że odzywając się do nich (tych wymienionych i nie tylko!) po latach, przyjęli mnie z otwartymi ramionami i wciąż mogłam czerpać od nich to, co najlepsze.
Jeśli chodzi jeszcze o nauczycieli... Dziękuję całemu gronu pedagogicznemu oraz dyrektorowi, z którymi współpracuję od dwóch lat. To z pewnością nie jest łatwe (ale jak widać możliwe) przyjąć kogoś młodego, jeszcze nieokiełznanego, zagubionego i dać mu tyle cierpliwości, nauki i zwykłego, ludzkiego uśmiechu. 
Dziękuję moim znajomym i przyjaciołom; tym będącymi ze mną od dzieciaka, ale także tym, których poznałam na studiach i którzy tchnęli w to życie wiele ciepła i radości. 
A ostatnią osobą, jakiej dziękuję jestem ja sama. Za nie poddanie się i zrobienie tak wielu niesamowitych rzeczy. To aż niewyobrażalne, że przetrwałam te szalone lata. 

Z fartem!

Zbuntowany Anioł

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz