sobota, 24 czerwca 2023

Jak to jest być nauczycielem?

 "Jestem więc przejściem, zmiennością, tymczasowością, jestem istotą chwiejną, stojącą między dogmatyzmem, a sceptycyzmem, gotową przerzucić się do obydwóch skrajności – istotą nie będącą już tym, czym była, a jeszcze nie wiedzącą, czym będzie."

Dzień dobry!

Początkowy cytat pochodzi ze Śmierci Ignacego Dąbrowskiego, którą jestem oczarowana ponad miarę. Niewiele mam książek zachwycających każdym zdaniem i po przeczytaniu których z tyłu głowy jest poczucie, że chciałoby się więcej, więcej, więcej...

Nie wiem, czy ten tytuł nie jest clickbaitowy, bo tak naprawdę bycie nauczycielką na więcej niż trzy godziny w tygodniu dopiero przede mną. Niemniej siedzi we mnie kilka rzeczy, które chciałabym ująć, a więc do rzeczy!

We wpisie, który był swego rodzaju upamiętnieniem wszystkich lat spędzonych w szkole, napisałam, że wielokrotnie patrząc na swoich nauczycieli, myślałam: chcę być taka jak oni. Tak się złożyło, że wybrałam kierunek studiów, który (jeśli tylko go skończę) pozwoli mi na nauczanie języka polskiego i etyki. Zresztą, ostatni wpis dotyczył praktyk, które sprawiły, że poczułam, iż naprawdę chciałabym to robić. Całkiem niespodziewanie i nieco spontanicznie po obronie licencjatu, koleżanka z roku podesłała mi ofertę pracy, która dotyczyła właśnie aplikacji na stanowisko nauczyciela etyki. Biłam się z myślami, zastanawiając się, czy podołam, będąc jednocześnie niesamowicie podekscytowana wizją obcowania z młodymi ludźmi. Ta niepewność nie potrwała jednak długo i – pomimo przeszywającego całe ciało strachu – umówiłam się na rozmowę z dyrektorem, która ostatecznie przebiegła bardzo pomyślnie.

Tak sobie myślę, że tegoroczna obecność w szkole była dosyć eksperymentalna. Pierwsze zetknięcie się dzieciaków z tym przedmiotem i moja próba przełożenia tego, co udało się przez ostatnie lata na studiach wypracować, na praktykę. Po części się udało, ale nie zawsze było kolorowo. Nie dlatego, że brakuje wiedzy, tylko wciąż nie mam tyle odwagi i pewności, ile bym chciała. Dodatkowo, nadal studiuję i wielokrotnie nie starczało energii na bycie kreatywną nauczycielką z wigorem, o co można byłoby mieć pretensje, no bo jak to tak... młoda nie daje rady?! Ale te momenty szarości wiązały się też z sytuacjami, kiedy siedziałam w pustej klasie albo założyłam sobie jakiś temat, który był za trudny czy też przekazany w nieprzystępny sposób. Z ogromną pokorą podchodzę do tego zawodu, chcąc oczywiście być jak najlepsza, ale życie z dziećmi, które dopiero co kształtują swoją tożsamość nie jest łatwym orzechem do zgryzienia. Dlatego ten zawód wydaje mi się również nieustanną nauką dla samych pedagogów, co jest fascynujące, ale i mogące powodować sporo niepewności, czy też poczucia bycia niewystarczającym.

Kto tu przez ostatnie lata bywał ten wie, że wyczerpanie fizyczne mi aż tak niestraszne. Wszakże można wypić kawę, wziąć zimny prysznic i działać. Gorzej, jeśli podupada się na zdrowiu psychicznym, wtedy zebranie się w sobie jest o wiele bardziej utrudnione. Niestety drugi semestr przeorał mnie niemiłosiernie, przez co (choć starałam się, jak mogłam) nie zawsze byłam w stanie dawać z siebie sto procent. Ani na uczelni, ani w pracy i zataczałam koło niekończącej się frustracji.
 
Oglądałam wczoraj wywiad z Jakubem Małeckim (kanał na YT: Imponderabilia), który mówił, że podczas wydarzeń dotyczących jego twórczości pisarskiej czuje, jakby był na nich gościem. Tak bardzo nie jest w stanie przyjąć do wiadomości, że tyle pięknych okołoliterackich rzeczy dzieje się z nim w centrum. Mocno się z takim poczuciem utożsamiam, dlatego kiedy próbuję ująć w słowa to, co czuję w związku z szansą, jaką przyszło mi otrzymać, mam wrażenie, jak gdyby to było niemożliwe do wyrażenia za pomocą palców, które chcą tu coś wystukać. Może też nie potrafię tego w pełni przeżyć, bo mam sto innych spraw na głowie i zawodowe bycie nauczycielem przyjdzie po skończeniu studiów. Mimo wszystko, kilka łez wzruszenia w zaciszu czterech ścian mimowolnie wyszło na wierzch. Bo czemu nie! To jest piękny czas, w dodatku pierwszy raz od kilku lat przeżywam coś tak ważnego w pojedynkę, nie omawiając towarzyszących tej chwili emocji w żadnym gabinecie. A zatem jakiś skrawek wewnętrznej dumy się we mnie budzi. No więc koniec końców odczuwam ogromną wdzięczność. Za zaufanie, jakim obdarzył mnie Dyrektor, za ciepłe przyjęcie przez resztę nauczycieli do grona pedagogicznego, a także za całoroczną pracę uczniów. Cieszę się, że będę mogła to kontynuować.
  
Przyszły rok jawi się jako pełen wyzwań, które z jednej strony napawają nadzieją, z drugiej prowadzą do niepohamowanego lęku. We wrześniu muszę zrealizować praktyki z języka polskiego w szkole ponadpodstawowej, łącząc je z nauczaniem tego samego przedmiotu w podstawówce, a od października ostatni rok studiowania i praca nad magisterką pełną parą... Szukam dróg dotarcia do myśli przewodniej, którą chcę w niej ująć. Zajmuję się powieścią Czarne słońce. Żulczykiem jestem zachwycona odkąd przeczytałam Ślepnąc od świateł. Intryguje mnie jako człowiek, pisarz, scenarzysta. Podjęłam próbę zinterpretowania Informacji zwrotnej w pracy licencjackiej, dlatego stwierdziłam, że zaryzykuję i opiszę najbardziej kontrowersyjną w jego dorobku pozycję na tym etapie nauki. Mój promotor mówi, że poszedłby za Jakuba do więzienia, ale tę książkę chciał wyrzucić do kosza. Oboje stwierdziliśmy: tak, to jest w jakiś sposób odrażająca proza i właśnie dlatego warto zbadać, czemu (komu?) taka narracja ma służyć. Jest zatem kilka kierunków, którymi chciałabym podążyć w interpretacji, ale o nich następnym razem.

Do miłego.

Zbuntowany Anioł

sobota, 9 października 2021

Po drugiej stronie szkolnej ławki - bez cenzury.

"- Wiesz, Duet, jak tak popatrzę na to swoje życie z boku, to nawet mi się podoba. A co więcej; gdyby to moje życie było życiem kogoś innego, to daję głowę, że zazdrościłbym mu. No cóż, trawa u sąsiadów zawsze wydaje się nam zieleńsza niż w naszym ogródku." 

Cześć wszystkim... tzn. tym kilku osobom, które tu jakimś cudem trafią.

Pozwoliłam sobie zacytować na początku Mroki Jarosława Boroszewicza, bo choć miałam co do tej pozycji nieco większe oczekiwania, nie zawiodła mnie pod względem bycia kopalnią tego typu przemyśleń. Mimo iż uwielbiam książki mające skonkretyzowaną fabułę, w której coś zaczyna się w punkcie A, przechodzi przez całą gamę alfabetu i kończy na Z, to w swoim życiu przeczytałam mnóstwo np. wywiadów czy tomików wierszy, które w samej swojej formie okazywały się ostatecznie czymś zachwycającym, niekoniecznie poprzez historię jaką przedstawiały. No ale, dziś nie o lekturach, jakie udało mi się w ciągu ostatnich miesięcy przeczytać...

Już z końcem sierpnia moje noce były tymi nieprzespanymi, a z początkiem września niespokojny sen był niemalże codziennością. W ogóle pierwsze dni były przeze mnie przeżyte w lęku, na jakiejś przedziwnej przyczajce, z brakiem pewności, że to wszystko dzieje się naprawdę. Że nie jest wyobrażeniem, snem, czymś, co przecież nie mogłoby mnie nigdy dotyczyć. A jednak... 
Pisałam tu w czerwcu o raptem 15 godzinnych praktykach psychologiczno-pedagogicznych, które minęły w mgnieniu oka, były pewnym odhaczonym etapem studiów. Teraz czekał mnie cały miesiąc siedzenia w szkolnych progach. 
Wszyscy powtarzali przed rozpoczęciem tego szaleństwa, że cudowną sprawą jest móc wrócić do swojej byłej szkoły, a już z pewnością do takiej, która była dla mnie autentycznie drugim domem. I rzeczywiście, nie sposób ukryć, że było to pod tym względem straszliwie wzruszające i piękne doświadczenie. Ale paradoksalnie, na początku, czułam się tam jak intruz. Jak ktoś, kto nie zdał jakichś przedmiotów w liceum, później pisał poprawkę z matury i generalnie nie był pod względem edukacyjnym wybitną jednostką i nagle przychodzi po to, by dzielić się zdobytą wiedzą z młodymi ludźmi. Wariactwo!

Niemniej, ten miesiąc nauczył mnie, że czasem trzeba zacisnąć zęby aż do bólu głowy, powstrzymać łzy, nie "strzelać" niekontrolowanych min i zwyczajnie robić swoje. Choć bywały chwile, kiedy stojąc z książką i słuchając jak uczniowie czytają tekst, przelatywały mi przez głowę myśli: "ile bym dała, by stąd uciec", "co ja tu robię?!". A jednak nie uciekłam, a odpowiedzi na drugie pytanie nawet nie szukam. Życie jest przewrotnym i nieustannie zaskakującym tworem. Sprawiającym, że znajdujemy się nagle w miejscach, o których nawet nie marzyliśmy, a które ostatecznie okazały się czymś, z czego można być szalenie dumnym. Więc choć mogłabym zastanawiać się nad tym, jak cholernie niesamowite jest to, że w którymś momencie weszłam akurat na tę drogę, nie robię sobie tego. Jestem raczej wdzięczna samej sobie za samozaparcie i ostateczną odwagę w stanięciu oko w oko ze swoimi największymi lękami. 

Jakkolwiek kontrowersyjnie moja następna myśl nie zabrzmi, chcę ją z pełną odpowiedzialnością tutaj ująć. Uważam, że nikt, kto nie był po drugiej stronie szkolnych ławek, nie ma prawa stawiać sądów na temat tego, jak tu jest, a już na pewno nie, jak być powinno. Bo szkolne realia to nieustanny chaos, spontaniczność, bycie w ciągłej gotowości do wydarzeń niepewnych i zmieniających się w błyskawicznym tempie, któremu niejednokrotnie nie sposób sprostać. Dzieci są najciekawszymi osobnikami tego przeżartego przez wszelkie niedogodności świata, ale jednocześnie potrafią być nad wyraz okrutne. Przez swoją szczerość czy też przez dopiero co budujący się całokształt ich osoby. I trzeba się z tym po prostu pogodzić. Choć człowiek jest młody i chciałby zbawić całą klasę, sprawić, że każdy po wyjściu z zajęć powie: ale było fajnie! A przecież nie zawsze było i codziennie wieczorem zastanawiałam się, w jaki sposób ułożyć kolejny konspekt lekcji, byle tylko wyjść z klasy z poczuciem spełnienia. I przyznam, że udało się to zaledwie kilka razy, bo przecież nie od razu Rzym zbudowano. W gruncie rzeczy przez kilka tygodni można się co najwyżej zaaklimatyzować, a nie zdobyć Mount Everest. 

Na koniec chcę oczywiście wyrazić, jak zwykle, swoją przeogromną wdzięczność dla każdego pełnoprawnego nauczyciela tejże placówki, który wyciągnął w moją stronę pomocną dłoń czy przekazał gdzieś w krótszej czy dłuższej rozmowie dobre słowo. Wsparcie to uważam za nieocenione w szczególności przez wzgląd na to, jak problematyczną, introwertyczną i nieogarniętą osobą jestem. Moja opiekunka praktyk, Pani K. wykazała się nie tylko profesjonalizmem pod względem podsuwania rad związanych z samymi lekcjami języka polskiego. Była przede wszystkim ogromnym oparciem na płaszczyźnie bycia wspaniałym kompanem w przejściu przez tę jakże niełatwą drogę. Takich ludzi nie zapomina się do końca swych dni. A już w ogóle nie jest to możliwe, gdy w głębi serca wiesz, że ta konkretna osoba była realnym zapalnikiem rozpoczęcia przygody z humanistyką. 

Znając siebie, nie powiedziałam ostatniego słowa w związku z nauczaniem. No ale, póki co właśnie rozpoczęłam 3 rok moich jakże pokręconych studiów i muszę skupić się na wielu przeróżnych rzeczach, na myśl o których uginają się pode mną nogi. Ale będzie dobrze. Zawsze w końcu jest dobrze.


Zbuntowany Anioł

sobota, 17 lipca 2021

Czy wszyscy jesteśmy alkoholikami?

"Tak więc żyj w zgodzie z Bogiem, czymkolwiek On ci się wydaje,
czymkolwiek się trudzisz i jakiekolwiek są twoje pragnienia, w zgiełkliwym pomieszaniu życia zachowaj spokój ze swą duszą.
Przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat.
Bądź pogodny. Dąż do szczęścia."

Hej!

Kilka lat temu cytowałam tu już Dezyderatę, w przedziwny sposób kojarząc ją aż do dziś z Herbertem, ale jednak autorem jest Max Ehrmann. Tak więc wrócił do mnie ten tekst po czasie, przy okazji bardzo interesującej, ale jednocześnie zostawiającej ogromną pustkę w sercu, książce Jakuba Żulczyka, który 
– jak już wielokrotnie wspominałam  jest jednym z najwspanialszych twórców, jakich dotychczas poznałam. Totalnie trafia w moje gusta. Ale o samej książce, a raczej o tym, jakie dzięki niej naszły mnie przemyślenia, za moment. 

Czwarta sesja w życiu przebiegła bez większych problemów. Poza jedną poprawką, która nieco zaburzyła rytm fantastycznych ocen, jakie udało mi się przez ten czas zebrać. Ale nie ma tego złego, co – jak wszyscy doskonale wiemy  nie wyszłoby na dobre. I w tym wypadku również poza dość sporym żalem skierowanym w swoją stronę, nie biczowałam się zbyt długo, bo przecież takie sytuacje się zdarzają, a ja tym bardziej zdaję sobie sprawę ze swojej omylności. Niektóre egzaminy zaskoczyły mnie na tyle, że do teraz nie wiem, co się właściwie wydarzyło, ale nie pozostaje w takich momentach nic innego, jak tylko być ogromnie wdzięcznym i dumnym, że człowiek podołał temu szaleństwu. Jedna profesorka napisała mi w mailu pod koniec wiadomości: "ma Pani spory potencjał intelektualny - proszę w to uwierzyć!" i mocno mnie to wzruszyło, bo przecież studenckie realia zazwyczaj polegają na tym, by samemu w sobie odnaleźć wspomniany potencjał i mieć świadomość, że jesteśmy w stanie go wykorzystać. A takie poszukiwanie często dzieje się po omacku, przy milionie potknięć i rzadko zdarza się (przynajmniej mi) stanąć przed lustrem i z uśmiechem powiedzieć, że to co robię jest w porządku; że jest to wystarczające na tyle, by się nie zaszyć w łóżku z głową pełną myśli o swojej beznadziejności. 

Dodatkowo muszę przyznać, że miałam w tym semestrze bardzo ciekawe fakultety. Jeden pozwolił mi zapoznać się choćby z O. Tokarczuk (Prowadź swój pług przez kości umarłych), W. Kuczokiem (Gnój) czy R. Rakiem (Baśń o wężowym sercu...). To były zajęcia na które zawsze chodziłam z ogromną radością, ponieważ uwielbiam poznawać literackie smaczki naszych rodzimych twórców, o których tyle się przecież słyszy, a dotychczas zwyczajnie nie miałam okazji, dlatego te środowe spotkania były idealnym sposobem na to, by się do czytania zabrać. Nie wszystko mi się podobało, nie każdą doczytałam do końca, ale przy większości bardzo miło się zaskoczyłam i z pewnością sięgnę jeszcze po niejedną od tychże autorów. Drugi fakultet, do którego właściwie miałam dość spore wątpliwości (za sprawą komentarzy na pewnej grupie), również sprawił, że poznałam wspaniałe teksty, choć tu w większości w formie dzienników czy listów, bo zajęcia dotyczyły zapisów życia: 
autobiografii, biografii, listów. Jakże pozytywnym zaskoczeniem było dla mnie, gdy okazało się, iż zaliczeniem będzie przedstawienie swoich własnych zapisów, a przecież to jest to, co kocham i robię od lat. Stresu było co nie miara, bo jednak trzeba było wybrać jakąś cząstkę swojego życia, ubrać w przystępną formę i bez zająknięcia przedstawić przed grupą. I, o dziwo, wszystko się udało tak, jak chciałam, a może nawet bardziej. W ogóle obcowanie z ludźmi, którzy podzielają miłość do tworzenia, do książek, do ciekawych rozmów pod okiem równie zaangażowanych wykładowczyń było spełnieniem marzeń. 
Co do książki Pana Jakuba... Moją informacją zwrotną jest osobista refleksja nad tematem picia. Picia kontrolowanego, przyjmowanego w społeczeństwie jako coś bez czego jest nudno, sztywno, no bo przecież z nami się nie napijesz? A są takie momenty, kiedy wolałabym nie. Kiedy myślę o tym, co czeka mnie po, co już niejednokrotnie się wydarzyło, a za co jest mi potwornie wstyd. Łapię się na takich pustych tekstach, że przecież wystarczy umieć pić; że jeden kieliszek mniej i będzie dobrze; że przecież gdybyśmy wszyscy mieli tak restrykcyjnie do tego podchodzić, to by mityngów dla każdego nie starczyło. W ogóle nie mam nic do ludzi, którzy sięgają po alkohol, bo sama to robię, ale brak jakiegokolwiek pomyślunku w związku z konsekwencjami, jakie z tego sięgania po procenty wynikają, trochę mnie smuci. Straszliwie nienawidzę tej opresyjnej narracji, że jeśli wypiję samą colę albo piwo zero to zawali się świat. Dosłownie. Że już nie będzie fajnie i w ogóle to jak śmiałam wyjść z domu z tym paskudnym i odrażającym zamiarem niepicia. Ciekawe, czy to jest w nas tak silnie zakorzenione przez kulturę, dlatego nie potrafimy inaczej? Nawet sobie nie potrafimy, kurwa, wyobrazić, że mogłoby być inaczej. 

Wiem, że alkohol popycha do działania, dodaje odwagi, wytwarza w człowieku poczucie bycia panem jakiejś sytuacji. Jednocześnie jest jedną z niewielu używek, która potrafi cię zmieść z planszy. Doprowadzić do momentu, kiedy nie jesteś w stanie ustać na własnych nogach. Agresja, wymioty, co by nie powiedzieć, iż wręcz niekontrolowane rzygi, brak kontaktu z jednoczesnym zachowaniem skrajnych emocji. Albo śmiejesz się do rozpuku, no bo przecież jest fantastycznie, rollercoaster za kilkanaście złotych i to wcale nie nie wiadomo ile metrów nad ziemią, albo beczysz jak ostatni kretyn sam nie wiedząc do końca za kim/czym. A później się budzisz i jest kac 
– fizyczny, a niejednokrotnie moralny. 

Polecam zatem tę pozycję, bo akcja budowana jest w dość zaskakujący sposób, zakończenie daje nutkę gorzkiego rozczarowania, że przecież chciałoby się może inaczej, a może jeszcze więcej, choć książka ma ponad 500 stron. Jest to naprawdę literatura wysokiej rangi i już nie mogę się doczekać, by za nią podziękować na żywo. 

A jeszcze w ramach głębszego pomyślunku w związku z alkoholem i innymi używkami, serdecznie zachęcam do posłuchania podcastu Co ćpać po odwyku, w którym właśnie Jakub Żulczyk z Juliuszem Strachotą rozprawiają się ze swoimi demonami w 1 sezonie, a w dwóch kolejnych rozmawiają ze wspaniałymi gośćmi, takimi jak Borys Szyc, Marek Sekielski, Mika Dunin, Michał Koterski. To prawdziwa uczta dla uszu i duszy, bo myślę, że te odcinki wiele wniosły do życia tych, którzy je przesłuchali. Więc wpadajcie na Storytel albo Spotify i chłońcie, bo totalnie warto. 

Do miłego.

Zbuntowany Anioł

wtorek, 20 kwietnia 2021

Szkolne praktyki.

 "Aby być wielkim człowiekiem, dosyć jest prawie być wielkim dziwakiem."

Cześć! 

Cytat pochodzi z książki Ulana Kraszewskiego, którą w ramach zaliczenia historii literatury polskiej musiałam przeczytać i która bardzo mnie ujęła, choć niełatwo było się zebrać w sobie, by przez nią przebrnąć. Na szczęście kolejny semestr przebiegł bez większych problemów w takim sensie, że niczego nie musiałam poprawiać. Inaczej sprawy miały się, gdy właśnie po egzaminie z hlp i po rozmowie z profesorem w ramach omówienia zaliczeniowego eseju pt. "Ferdydurke, czyli pochwała niedojrzałości", poczułam się jak ostatni śmieć (nie zostało mi powiedziane wprost, że jestem do niczego, wyczytałam takie wnioski "między wierszami"), którego miejsce jest na ziemi i który powinien mieć świadomość swojej porażki. Przyznać jednak muszę, że to załamanie wbrew pozorom nie trwało długo. Wiedziałam, że za moment zaczną się nowe zajęcia i nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, które przecież i tak koniec końców okazało się mnie nie ubrudzić. Sama stawiam granice swoich załamań, smutków, niemocy czy prokrastynacji. I wciąż nieustannie uczę się, jak sobie z tym całym gównem radzić. Bo nie jest łatwo, ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że da się nad tym zapanować. Nie mówię o skrajnych sytuacjach, bo od tego mam odpowiednich specjalistów, ale przy względnie prostych sytuacjach, które jednak sprawiają mi wewnętrzny ból, staram się jakoś "ogarniać" (jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało) i póki co jestem na dobrej drodze. 

 
A więc tak, stało się, zaczęłam szkolne praktyki. Ileż paraliżującego niemalże całe ciało było we mnie lęku przed wykonaniem telefonu do polonistki ze szkoły podstawowej (i gimnazjum). Nie rozmawiałyśmy kilka lat, a ja dzwonię i przy okazji dwóch telefonicznych konwersacji za każdym razem przegadujemy prawie pół godziny. Po takim czasie znowu słyszę: pomogę cibędzie dobrzedamy radę. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek wspominałam o niej tutaj. Chyba nie, dlatego może to jest ta właściwa chwila.


Pani K była pierwszą osobą, która zadała nam do napisania opowiadanie, którego tematem była bodajże przyjaźń człowieka ze zwierzęciem. Pamiętam jak dziś, że szykując się do wyjazdu na mszę świętą pomysł znienacka wpadł mi do głowy i zaczęłam szybko go zapisywać w pierwszym lepszym zeszycie, będącym w tamtym czasie w polu mojego widzenia. To musiała być męcząca godzina, bo kiedy tylko wróciłam do domu, dopisałam resztę i jak wielkie było moje zdziwienie, gdy przeliczyłam strony tych odręcznych bazgrołów... Wyszło 16 stron, a przepisawszy wszystko na kartki A4 było ich około 3, co wiązało się z wyszczerzeniem oczu każdego w klasie i chyba nawet samej nauczycielki. Po jakimś czasie prace do nas wróciły... I tu zaczyna się początek mojej ciężkiej drogi, by uwierzyć w swoje umiejętności. Pani K stanęła na środku klasy, trzymając jako ostatnią właśnie moją kartkę z opowiadaniem i zapytała, czy może je przeczytać na głos. Wyraziłam zgodę i tak też zrobiła. Przez kolejne lata wielokrotnie dostawałam najwyższe oceny (z małymi wyjątkami) z prac pisemnych, dzięki czemu zaczęłam pisać do szuflady, później powstała ta strona, aż w końcu życie potoczyło się tak, że znalazłam się na studiach, które doprowadziły mnie właśnie do tego momentu.

To i tak bardzo skrótowy opis mojej relacji z Panią K, bo tak naprawdę dzięki jej szybkiej reakcji na moje nieciekawe zmiany zachowania, jakiś nastoletni bunt przeciwko światu, który objawiał się w cholernie niekonstruktywny sposób, nigdy niczego sobie nie zrobiłam. I jeżeli kiedykolwiek będę miała możliwość dojścia do momentu kariery nauczycielskiej, do jakiego doszła ona, to właśnie chciałabym postąpić tak samo w przypadku tych, którzy się w tym świecie nie potrafią do końca odnaleźć. Zresztą, Pani K nie była jedyna, ale o tym może napiszę kiedyś w innym miejscu.
Do dziś nie wiem, co mnie podkusiło, by zdecydować się na taki kierunek studiów. Może właśnie przez ten sentyment przepełniony pewnością, że w przyszłości będzie okazja zasiąść w pokoju nauczycielskim z dorosłymi "po fachu", którzy ukształtowali to jakże pokręcone życie młodego szczyla, jakim byłam. Być może również przez taką myśl, że kilkoro z nich do końca mych dni będę mogła nazywać autorytetami, a nie ma przecież nic lepszego niż mieć na tym ziemskim padole żywe inspiracje do tego, by być lepszym człowiekiem i jeszcze móc te wartości przekazać dalszemu pokoleniu. Tak naprawdę nie ma jednej odpowiedzi na pytanie, co przyświecało mojej decyzji. Jedno wiem na pewno: Życie to przygoda i nieustanna droga do tego, by kiedyś móc usiąść i uznać, że jest się spełnionym. Nie wiem, czy kiedykolwiek znajdę się w takim momencie i czy rzeczywiście cel jest dla mnie ważniejszy od samego procesu dochodzenia ku niemu. Skłaniałabym się chyba jednak bardziej w stronę tego drugiego namysłu. 

Oczywistym jest, że nie tak sobie to wszystko wyobrażałam. Właściwie nikt nigdy nie pomyślałby, że nasz świat przewróci się do góry nogami. Wciąż mam takie momenty, kiedy jest mi straszliwie przykro z powodu zaistniałej sytuacji. Ale po pierwszych obserwacjach lekcji w trybie zdalnym gdzieś ten bunt i niemoc na świat zniknęły, a w zamian pojawiła się przeogromna radość, że w ogóle mam zaszczyt w tym wszystkim uczestniczyć. I oby ten zapał nie zniknął. Tak mi dopomóż, Panie Boże, Losie, jakakolwiek Siło napędzająca ten pokręcony świat. Amen.

Do miłego! 

Zbuntowany Anioł

czwartek, 28 stycznia 2021

To nie koniec.

"Mógłbym gdzieś teraz gnić pod mostem lub walczyć z chorobą
Pozdrawiam tych, co co noc kładą się do łóżka z myślą
Że jutro może być dzień, gdy stracą, kurwa, wszystko
Dedykuję to ministrom, premierom, prezydentom
Mnie naprawdę chuj obchodzi, która świnia dzierży berło
Macie dbać o społeczeństwo, a nie wsadzać kij w mrowisko"

Hej!

Utwory mające więcej niż około 3 bądź 4 minuty są dla mnie idealną kopalnią cytatów, które niemalże chciałoby się wygłosić całemu światu, bo są takie sprawy, które ktoś ujmuje w o wiele lepszy sposób. Polecam wam zresztą Wojnę Totalną od Słonia, a właściwie cały album Redrum, który mam okazję fizycznie gościć na swojej półce. Dla mnie jest ona współczesną poezją i sztuką. Jeśli jednak kogoś nie interesuje rap, to zachęcam właściwie tylko do przejrzenia tekstów poszczególnych utworów. Warto. 

Odnoszę niedoparte wrażenie, że żyjemy w jakiejś pieprzonej bańce, która – co najgorsze wcale nie jest niczym przyjemnym i doświadczam przedziwnie paraliżującego mnie uczucia przez myśl o tym, że pomimo wszechobecnie rozrastającego się zła w ogóle nie myślimy o tym, by się z tego wydostać. Po co nam nauka historii, jeśli nie jesteśmy, kurwa, w stanie niczego z niej wynieść? Ale tak autentycznie, a nie tylko w pięknych przemowach głów państwa: Och, kiedyś to było, a dziś już  na szczęście  nie ma.

Pytanie, czy rzeczywiście nie ma? Coś mi się wydaje, że jest jeszcze gorzej. Ale nie na płaszczyźnie, którą kochamy tak przywoływać, tzn. kiedyś była wojna, więc to co się dzieje teraz (nawet jeśli jest totalnym rozpierdolem), jest bardzo dobre, bo właściwie to nikt nie ginie (nawiązanie do słów prezydenta Andrzeja Dudy). Problem w tym, że nawet jeśli w rozumieniu niektórych ludzi inni nie giną bezpośrednio od wystrzelonych kul czy zrzucanych na ziemię bomb, to ja bym tylko skromnie chciała przywołać statystyki samobójstw z powodów najróżniejszych, rzecz jasna, jednak dziś jeszcze bardziej się pogłębiających. Ale co z tego? My mamy przecież wszystko pod kontrolą! Tysiące innych spraw, które w perfekcyjny sposób wykorzystywane są do zasłaniania tych po stokroć ważniejszych tematów. Które są oczywiście wyciągane na wierzch w najmniej odpowiednich momentach, ponieważ wbijają szpilkę dokładnie tam, gdzie mają ją wbić. A ci, którzy dysponują prawem do zarządzania tymi sprawami doskonale wiedzą, jak się w to gra. 


Życie jest tak kurewsko piękne. Przynajmniej próbuje mi to jeszcze ostatkami sił wmawiać wewnętrzne dziecko, moja jeszcze nie do końca ukształtowana do życia w tej paskudnej dorosłości dojrzałość. Dlaczego sami sobie podkładamy kłody pod nogi? Nieustannie, na każdym kroku. Nie jestem w stanie tego pojąć i niestety nie ma we mnie gotowości na ten świat. 

Jeszcze na koniec polecam ten utwór: https://www.youtube.com/watch?v=o2JUFe9sND4

Trzymajcie się i nie poddawajcie w walce o swoje każde prawa. 

Zbuntowany Anioł

środa, 30 grudnia 2020

Ten przedziwny 2020 rok.

"[...] Czasami mam wrażenie, że czułem już wszystko, czego więcej nie poczuję. I od tej pory nie poczuję już nic nowego. Tylko namiastkę tego, co już czułem."

Cześć!

Na początku chcę wam polecić Błędny ognik (1963)  francuski film (choć cytat pochodzi z innego, a mianowicie: Ona z 2013 r.), będący ekranizacją, do obejrzenia której zachęcam każdego, kto jest względnie ustabilizowany psychicznie. Poważnie. Mnie rozpieprzył na milion kawałków, dotknął najczulszych zakamarków duszy, sprawił, że myślę o nim do dziś, a minęło już kilka tygodni od przypadkowego natrafienia na ten tytuł. Jest mocny w przekazie  i nie kończy się szczęśliwie, stąd moje ostrzeżenie. Niemniej, bardzo zachęcam, bo chyba mało jest takich filmów, które w niezwykle subtelny i spokojny sposób pokazują tego typu problemy. 

Niesamowite, że ostatnie podsumowanie roku na tej stronie było trzy lata temu. I zaczynało się tak: 

"To był rok pełen wrażeń. Niestety znaczną jego część spędziłam w łóżku zastanawiając się nad sensem życia i chcąc je w jakikolwiek sposób zakończyć."

Jak więc mam zacząć pisać o tym, co wydarzyło się podczas tych miesięcy? Próbuję sobie nieco przypomnieć, spoglądając do rolki aparatu w telefonie i prędkość z jaką zmieniło się dosłownie wszystko jest dla mnie niepojęta. 

Dziś myślę o śmierci z poczucia bezradności i bezcelowości wszystkiego, co się wydarza. Jest coś takiego? Nie samobójstwo z powodu ciężkiej i nie do udźwignięcia straty (w szczególności kogoś, materialne kwestie chyba jednak aż tak nie bolą, choć nie wykluczam, że boleć mogą). Nie przez poważną chorobę czy długi na wiele tysięcy złotych. Ale właśnie ze świadomości, przez którą rozumiem nie wyimaginowane postrzegania świata, a autentyczne zauważenie faktu przewagi zła nad dobrem w życiu. I zdaję sobie sprawę, że – być może – wystarczy spojrzeć szerzej, wyjść poza strefę komfortu (choć nie jestem do końca pewna, czy stan w jakim aktualnie się znajduję jest, kurwa, komfortowy) czy patrzeć na świat bardziej optymistycznie, a przynajmniej ciut delikatniej, z większą troską o każdy kolejny (tak niepewny przecież) dzień. I ja tego piękna niepewności nie potrafię dostrzec. Przynajmniej nie na tym etapie. Trzymam się jednak jakiejś przedziwnie pełnej nadziei myśli, że... serio, NIC NIE TRWA WIECZNIE. Ani smutek, ani radość, ani nawet to złudne poczucie stabilizacji, którą od czasu do czasu jestem w stanie zauważyć. I jest w tej myśli coś zajebiście dobrego. Bo to właśnie dzięki niej wciąż jeszcze nie zniknęłam z powierzchni tego całego pierdolnika.  

Poczułam w tym roku świąteczną atmosferę, choć myślałam, że to niemożliwe w obecnym czasie. I paradoksalnie czułam ją za sprawą wielu przygotowań, nie wykluczając oczywiście sfery duchowej, jednakże dziś jest to już nieco inny poziom postrzegania wiary. Może w końcu taki, jaki być powinien? 

"W tym budynku, w którym walczę o swą duszę
Drogie szaty, drogi kamień, drogi kruszec
Drogi Panie, jak istniejesz to zrozumiesz
To zrozumiesz, dlaczego musiałem uciec"

Polecam utwór Dwuzłotówki Dancing Taco Hemingwaya, a najlepiej cały album Jarmark, bo to co Filip zrobił nie tylko muzycznie, ale przede wszystkim tekstowo, to jakiś kosmos, który dogłębnie mnie wzrusza. Szczególnie, że to nie jakieś oderwane od rzeczywistości wersy, ale do bólu konfrontujące się z tym, co naprawdę się w tym roku działo w naszym kraju (i nie tylko!). W ogóle dla mnie ten rok pod względem nowych albumów artystów, których cenię ponad wszystko, był wspaniały. 

Dlatego nie mam już żadnych oczekiwań wobec nadchodzących dni. Może poza nadzieją na choćby odrobinę spokoju i skraweczek normalności. 

Ostatnie trzy lata spędzałam poświąteczny czas i Sylwestra w różnych częściach Europy, dlatego kiedy teraz, w przeddzień ostatniego dnia tego szalonego roku, jestem w domu i myślę o tym wszystkim, to nie czuję żalu, nie mam pretensji, nie jest mi jakoś bardzo przykro. A to za sprawą poczucia ogromnej wdzięczności, że te kilka razy mi się udało i zapewne w kolejnych latach znowu uda. 

I tego również wam życzę: wdzięczności za nawet największe gówno, jakie was w życiu spotyka, bo może ono koniec końców ma sens? I można z tego wszystkiego wyprowadzić jakieś dobro? Kto wie?... Tylko my, doświadczając różnych chwil. A, no i poczucia spokoju czy też bezpieczeństwa. A że zdrowia i miłości, to każdy wie, więc się nie chcę powtarzać.

Z fartem! 

Zbuntowany Anioł (wciąż, po tylu latach, może kiedyś w końcu stanę się oczekiwaną przez świat Natalią...)

sobota, 21 listopada 2020

Czy nadal kocham Kościół?

"Nie ma zgody na nieczułość. Nie ma zgody na pogardzanie kimkolwiek, bez względu na to, kim ten ktoś jest. Nie ma zgody w duszpasterstwie na delikatność drwala, na okładanie innych maczugą po głowie. Ani przykazaniami, ani krzyżem, nawet w najlepszych intencjach, nie można nikogo chłostać. Obowiązkiem księdza jest być czytelnym znakiem, coś pokazywać, a nie pouczać."

Cześć!

To cytat z jednej z czterech przeczytanych przeze mnie książek ks. Jana Kaczkowskiego, mianowicie Grunt pod nogami, do której lubię wracać w chwilach zwątpienia, bo ten duszpasterz (cześć jego pamięci!) miał tak piękne i delikatne podejście do drugiego człowieka, będąc przy tym niezwykle pokornym wobec choroby, jaka mu się przytrafiła. Zawsze szukał dobra w bliźnim, szczególnie tym najbardziej pogubionym i przybliżał - najlepiej jak potrafił - do Bożego Miłosierdzia. Jestem mu po stokroć wdzięczna za świadectwo życia, jakie nam zostawił. 

Co do tytułowego pytania, odpowiedź na nie w moim przypadku z pewnością nie będzie jednoznaczna. Pragnę również zaznaczyć, że nie chcę, by to co niżej napisałam zostało uznane za jakieś definitywne rozliczenie z Kościołem, bo nie zamierzam dokonywać apostazji, po prostu jeśli już mam możliwość swobodnego wypowiedzenia się w ważnej dla mnie (a zarazem niezwykle trudnej) kwestii, to chcę to zrobić, by mieć czyste sumienie... przede wszystkim przed Bogiem i samą sobą.

Czy to, co się teraz dzieje wokół Kościoła Katolickiego mnie w jakikolwiek sposób dziwi? Niezupełnie, jeśli mam być szczera. Więcej niż zdziwienia jest we mnie smutku i złości. Ale nie dlatego, że się w jakikolwiek sposób pomyliłam, bo potrafię wybierać, mam naprawdę szerokie horyzonty i nie patrzę na świat jako na czarno-biały obraz. Bardziej z tego powodu, że widzę te wszystkie błędy (wiecie jakie, nie chcę ich wymieniać, wystarczy się otworzyć i wsłuchać w wiele głosów wokół nas) hierarchów i... cóż, oni nie mają żadnej refleksji nad tym, co się dzieje. O tym pod koniec wpisu. 

To moje zwątpienie w sens bycia wciąż (!) częścią Kościoła trwa już dłuższy czas. Nie jestem raczej człowiekiem, który pod wpływem emocji ucieka i wypiera się tego, co bezpośrednio we wspólnocie przeżył. Natomiast z pewnością jestem kimś, kto nigdy do końca ślepo nie podąża za tym, co mu na tacy podają. Dzięki studiom tym bardziej jestem skłonna do zadawania pytań, choć robiłam to odkąd pamiętam i zawsze przyprawiały one o niemałe nerwy księży czy moich współbraci w wierze, bo pewne dogmaty tejże wiary nie są przez nich uznawane za takie, co do których można mieć jakiekolwiek zastrzeżenia czy tzw. „ale”. 

Absolutnie nie mam zamiaru odcinać się od tego, co przeżyłam za sprawą kilkuletniego, czynnego uczestnictwa w życiu Kościoła. Bo spotkało mnie, mimo wszystko, proporcjonalnie więcej dobra, aniżeli zła od księży czy współbraci. I nie chcę również na siłę skupiać się na tym, co mnie bolało, co było nie fair, co sprawiało, że tak naprawdę już dawno powinnam to wszystko rzucić. Dzięki wierze, a niejednokrotnie prawie że pewności, iż Bóg autentycznie jest ze mną (to wszystko działo się za pośrednictwem właśnie duchownych) na każdym kroku, odważyłam się na wejście w wiele sytuacji, o których gdy dziś myślę, to szczerze się wzruszam w tej ogromnej świadomości, jak wiele wiara dawała mi powera do wykonywania działań, które jeszcze kilka lat temu nawet przez sekundę nie przeszłyby mi przez myśl. 

Lednica 2000 - spotkania na tych polach to jest jak gdyby zupełnie inny wymiar doświadczania bycia z ludźmi dzielącymi to samo myślenie, co ty. To taki trochę chrześcijański Pol'and'Rock Festival i odkąd pierwszy raz tam pojechałam, wiedziałam po zakończeniu, że już zawsze będę tam powracała. W tym roku z przyczyn oczywistych to się nie udało, ale ufam, że w 2021 będzie okazja. I w kolejnych latach. O ile coś (jeśli nie ja sama) mnie nie zabije. Polecam to wydarzenie każdemu, bo wiem jak coniedzielna Eucharystia może nudzić w swojej formie (nie umniejszam oczywiście faktom, że spotykamy tam żywego Jezusa, ale jest w tej jej schematyczności i podniosłości coś, co nie tylko nudzi, ale w jakiś dziwny sposób również przytłacza). A na Polach Lednickich jest magicznie (wiem, że nie powinno się tego słowa używać w odniesieniu do wiary, ale ufam, że zrozumiecie, o co chodzi), jakby nie z tego świata. To zupełnie inne doznania i za każdym razem czuję się tam przecudownie. I to jest właśnie idealny przykład na to, że Kościół może być otwarty na - często dopiero poszukującego drogi, niejednokrotnie zbuntowanego - młodego człowieka. 

Różaniec do granic (inicjatywa z 2017 roku) z jakimś kołem starszych pań oddających ostatnie pieniążki na wsparcie Radio Maryja. I to było świetne przedsięwzięcie, z pewnością inne, specyficzne, ale bardzo mocne i rzutujące na kolejne miesiące jeszcze mocniejszego poczucia miłości ze strony Boga. Dużo się w tamtym czasie modliłam na różańcu, ale oczywiście do dziś uważam, że nazywanie go bronią, nie wspominając o wymachiwaniu nim w imię jakiejś obrony przed ludźmi, których ci pseudo-wierzący uważają za wrogów (choć patrząc na to trzeźwym okiem, są oni wyimaginowani), jest sporym przegięciem i zawsze starałam się temu sprzeciwiać oraz robić wszystko, by mnie nikt z tym nie utożsamiał. 

Europejskie Spotkanie Młodych - mam z tymi wyjazdami podobnie jak z Lednicą. Odkąd pierwszy raz wyjechałam za granicę, by spotkać się w gronie młodych ludzi z najróżniejszych stron Europy, których łączy sam Jezus Chrystus, byłam wniebowzięta. I za każdym razem jestem coraz mocniej. Tak naprawdę nie sposób ująć w słowa, jakie to jest wielkie duchowe przeżycie być wśród tych ludzi, w tak pięknej formie się do Boga modlić i czuć, że to wszystko ma jeszcze sens.

Wymienione wyżej wydarzenia to i tak garsteczka tego, co mnie spotkało. Na tyle na ile byłam w stanie, większość opisywałam na bieżąco tu czy na Facebooku, dlatego nie chcę się powtarzać. Póki co nic nie zginęło, można do tych postów wrócić i zachęcam do tego z całego serca, jeśli ktoś chciałby zobaczyć, jakie wrażenie wywierało na mnie to, co przeżywałam i w jaki sposób to się działo. Obym jeszcze kiedyś miała możliwość unieść się nad ziemią, w pełni czując Bożą miłość przekazywaną mi ze strony drugiego człowieka.  


Co do wszystkich oskarżeń, a przy tym oczywiście wszystkich momentów, kiedy ludzie (i to wysoko postawieni ludzie) o nich wiedzieli i je perfidnie zatuszowali, nawet poprzez najzwyklejszą mowę: nie wierzę, to nieprawda, to na pewno ktoś inny, takie rzeczy się "u nas" nie dzieją. No cóż, za każdym razem zastanawia mnie... dlaczego? Z poczucia bycia lepszym? Z poczucia jakiejś wyższości? Świadomości (to akurat fakt), że Kościół przez wieki był na jakiejś dziwnie uprzywilejowanej pozycji, która zapewniała jej członkom nietykalność? I kiedy zaczynają na wierzch wychodzić sprawy, które nie są wyssane z palca (bo nie wydaje mi się, by tak trudny temat był dobrą kwestią do przekłamań ze strony ofiar na taką skalę), hierarchowie się nawet nie tyle miotają, co wielce zadziwiają, że ktoś w końcu nie bał się zarzucić konkretnym osobom takie, a nie inne czyny. Ale do rzeczy... Problemem jest właśnie ta niezrozumiana przeze mnie (i wielu innych) nieuchwytność sprawców i tych, którzy przenosili (wciąż to robią, nie tylko w obrębie tematu pedofilii; mam na myśli choćby sprawę ks. Siołkowskiego) ich z parafii do parafii, byle tylko temat ucichł, sprawa nie została w żaden sposób wyjaśniona, a wręcz nawet zupełnie nieruszona. Bo jak to będzie wyglądało?

"Te słowa z dzisiejszej Ewangelii trafiły wprost w moje serce: »Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie! Nie zdobywajcie ani złota ani srebra, ani miedzi do swych trzosów. Nie bierzcie na drogę torby ani dwóch sukien, ani sandałów, ani laski! Wart jest bowiem robotnik swej strawy« Nic tak nie niszczy kapłanów jak forsa. Bóg mi świadkiem, że poprzysięgłem sobie od samego początku mojego kapłaństwa, że nigdy nie podam nikomu żadnej stawki. Nigdy. Amen." ks. J. Kaczkowski Grunt pod nogami 

Oto ludzie z tak dumnie brzmiącym hasłem: Bóg, honor, ojczyzna (to uproszczenie, ale z pewnością wiecie, co mam na myśli), podkreślający na każdym kroku znaczenie Ewangelii i nauk Chrystusa, jednocześnie wywracają się na najprostszej rzeczy, mianowicie: na praktycznym zastosowaniu Bożego Miłosierdzia. I jeszcze nie potrafią nie tylko szczerze, ale przede wszystkim klarownie przeprosić. Bo te wszystkie orędzia czy pisma ze słowami skruchy i "niby przepraszające" są nic nie warte. Najczęściej bywają tak ogólnie ujęte, że ostatecznie zaczynają brzmieć komicznie, gdy ich słowa próbują odwrócić temat na korzyść wobec księży i jakimś cudem stawiają nagle ich samych w roli ofiar stłamszenia przez społeczeństwo, które, olaboga, jakże mogło się nagle zacząć od nich odwracać.

Dlatego to dla mnie trudne, bo ja się odwracać zupełnie nie chcę. Wiem, że jest jeszcze szansa na dobro z ich strony. Ale trzeba umieć wybierać. Robić przesiew, oddzielać ziarno od plew, widzieć kwiaty pośród ogromu chwastów. I stąd też moje podkreślenie na początku, że to nie jest taka zerojedynkowa sprawa. I że nie chcę skupiać się tylko na tym, co złego mnie we wspólnocie spotkało, bo nawet jeśli tak było, to od razu uciekałam do tych dających mi nadzieję, miłość i słowa otuchy, których potrzebowałam. Nadal tak mam. Przyznam, że teraz jest mi o wiele trudniej wrócić, znów poczuć to specyficzne Boże uniesienie, ale jeśli tylko nadarzy się sposobna okazja czy nabiorę ciut więcej odwagi... a może raczej dystansu do tego, jak emocjonalnie to wszystko dziś przeżywam, z pewnością znowu usiądę na chórze w swojej parafii i pomyślę: super, że mogę tu być. Tak mi dopomóż, Boże. 


Trzymajcie się w tym  wciąż – trudnym czasie. 

Zbuntowany Anioł