środa, 30 września 2015

Nie ma pytań - nie ma odpowiedzi.

Serwus!

Wiecie, zostałam dzisiaj zapytana o to, czy świeci nade mną słońce czy może pada deszcz. Odpowiedziałam, że pada deszcz. I pytająca chyba trochę posmutniała… tzn. nie wyleciała jej moja odpowiedź drugim uchem. Wiem to. Natomiast druga osoba po mojej odpowiedzi stwierdziła, że chyba popadam w jakąś depresję. Nie, spokojnie, to tylko chwilowy „upadek”. To się zdarza. Chociaż mi coraz częściej, a to już chyba nie jest w porządku. Ale jestem młoda, muszę znajdować w życiu promienie słońca, a nie mknąć przez nie (życie) w deszczu bez parasola. Będzie dobrze. Musi być. Po prostu musi.
Miły dziś dzień był. Z osobistych względów jak również z powodu organizacji Dnia Chłopaka. Było bardzo przyjemnie i przede wszystkim niesamowicie zabawnie! Inaczej niż w ubiegłych latach, więc to również dodawało uroku całej akcji. Super sprawa, naprawdę! Myślę, że dałyśmy radę.
 
Chciałabym jeszcze poruszyć sprawę bierzmowania. Dlaczego? Cóż, większość mówi mi: „Olej powagę sytuacji, idź, będzie ci w życiu łatwiej”. Nie do końca będzie łatwiej. Nie potrafię podejść do tego „na luzie”, zupełnie nie patrząc na sprawę z duchowej perspektywy. To nie w moim stylu. To byłoby nie fair wobec… mojego serca. Po prostu. Wobec mej osoby. Nie uznaję tego sakramentu jako coś, co muszę „wziąć”, bo wszyscy inni też „biorą”. Nie na tym to polega. Dlatego trudno mi się zabrać do tego wszystkiego. Bo… z każdą kolejną niedzielą, z każdym kolejnym pójściem do kościoła, z kolejną mszą, wyklepaną „modlitwą” i dosłownie chwilą ciszy… mam coraz więcej wątpliwości, niepewności, a może nawet niechęci. Z punktu widzenia kandydata do bierzmowania zapewne brzmi to dość brutalnie, ale tak właśnie się czuję. Czyli źle. Z tą całą niepewnością.
Chociaż, tak sobie myślę, że jeśli nawet ten cały Bóg jest… to chyba bardziej rozumie moją postawę niż dzieciaków, którzy ślepo podążają za tłumem i nawet nie raczą głębiej zastanowić się nad sensem tego sakramentu.
„Jeśli człowiek nie ma wątpliwości, to albo nie wierzy albo nie żyje”.
Niby tak, ale znów nasuwa mi się to cholerne pytanie: „Jak można kochać kogoś, kto nie istnieje?”. No jak? Nie umiem, nie potrafię, a może po prostu nie chcę oddawać życia komuś, kogo nawet nie mogę dotknąć, zobaczyć, przeprowadzić z nim dialogu? To jest niewyobrażalnie ciężkie. To poczucie usiłowania uwierzenia w kogoś, kto może być poważnie powyżej wszystkich innych. To uczucie mnie wewnętrznie katuje. Rozrywa na kawałki serce otwarte na miłość. Nie ukrywam, że pomimo wszystko, mam nadzieję, że i w tej kwestii wkrótce będzie dobrze, wszystko sobie poukładam i postaram się pójść drogą… tego tam, w którego wierzą i w którym ufność pokładają tłumy.
Trzymajcie się.
~~Zbuntowany Anioł

środa, 23 września 2015

Humanity is overrated.

"Samotny człowiek uderza z bezwzględną furią."
 
Hej wszystkim!

Ustaliłam sobie pewnego razu, że wpisy będą co dwa dni, ale chyba nic z tego. Nauki jest multum. Obowiązków, nie tylko związanych ze szkołą, jeszcze więcej. Jest tego mnóstwo. Cholernie wiele. Trudno mi się ostatnio połapać… w życiu, tak po prostu we własnej egzystencji. Trochę tu dzisiaj ponarzekam. Bo mogę. Bo każdy czasami upada
i chce się tym podzielić. To nic złego.


Niedawno dostaliśmy za zadanie napisać na lekcję angielskiego esej o tym, czy wirtualny świat jest lepszy od realnego. Byłam mega pozytywnie nastawiona do tego tematu. Czułam podświadomie, że pójdzie mi świetnie. Jednak chyba się nieco przeliczyłam. Przedobrzyłam. I zdecydowanie na tym straciłam. Oczywiście nie w oczach mojej nauczycielki, ale w swoich. Początek jej komentarza, jak zawsze, bardzo podniósł mnie na duchu, kolejny raz zaskoczył, bardzo ucieszył, dodał otuchy, jednak jego druga część, po wielokrotnym przeczytaniu i przeanalizowaniu, niesamowicie mnie dobiła. Zdałam sobie sprawę, że to w jaki sposób piszę nie jest w porządku. Zbyt wiele daje od siebie. Ale taka już jestem.
I to mnie boli. Nienawidzę, naprawdę mnie wkurza, że zawsze dokładam od siebie coś zbędnego, coś mało ważnego, nie nadającego żadnego dodatkowego piękna pracy. I nie umiem o tej nienawiści myśleć, gdy piszę kolejne wypracowanie
i znowu popełniam ten zasrany błąd. Ale dobrze, że pani mi to napisała, powiedziała, uświadomiła. Najważniejsze, że głęboko się nad tym zastanowiłam
i wiem, gdzie popełniłam, głupi, ale jednak błąd.


Nie idzie mi nauka, tak ogólnie. Ciągle ktoś powtarza, że będzie dobrze, że sobie poradzę, że mam myśleć pozytywnie. Dlaczego to, kurna, jest takie trudne? Bo jest. Tak po prostu. Może jestem tchórzem, leniem, pieprzonym hipokrytą… ale naprawdę nie jest mi łatwo (jak każdemu z was, doskonale to wiem, spokojnie) żyć i być na tym świecie, uczestniczyć w tym życiu i posiadać takie wcielenie. Cholera. Czas wziąć się w garść (powtarzane trylionowy raz z kolei), choćby przed tym miało się wykrzyczeć światu, jak bardzo się go nienawidzi choć generalnie to cały czas my nawalamy.

Zauważyłam, że dorośli opierają się na tym, co jest tu i teraz. Na prawie. Na osądach. Na poczuciu bycia kimś „ponad”. Zapominają, że też byli dzieciakami. Równie zbuntowanymi. Robiącymi szalone, niepoważne, głupie rzeczy. I tak samo ponoszącymi za nie odpowiedzialność. Krzyczą, każą, oceniają, osądzają.
A zapominają. Pamięć o tym, jacy oni byli chyba już dawno odeszła w las. To nie jest słuszne podejście. Moim zdaniem, rzecz jasna. Można się opierać na prawie, ok, ale ono nie powinno być głównym prowadzącym przez życie. Bo poza nim mamy jeszcze swe ludzkie instynkty, emocje, uczucia, wiecie… empatia może albo chociażby przypomnienie sobie faktu, iż też byli w naszym wieku.
I nie byli idealnymi, perfekcyjnymi, małymi robocikami. Do tego, niestety, rzecz jasna, większość dążyła, przez rodziców i inne „autorytety”, ale w głębi siebie… nie byli ułożonymi, poddanymi innym manekinami.

 
"Korzystaj z głosu, jaki jest ci dany. Wykrzycz to, w co wierzysz, na całe gardło. Nigdy nie pozwól, by ktoś cię uciszył."


~~Zbuntowany Anioł

wtorek, 15 września 2015

[...] i w proch się obrócisz.

Cześć i czołem!

Wiecie, myślałam, że kiedy przyjdzie weekend, dwa upragnione dni, nie tylko do odpoczynku, ale również do napisania dla was czegokolwiek, wszystko potoczy się dobrze, a tu nic. To nie lenistwo, gdzie tam! Tu bardziej chodzi o to, że wyklikanie tutaj czegoś względnie „porządnego” wymaga trochę czasu i nie jest to coś, co robię po pstryknięciu palcami. Uwierzcie.

Byłam dziś na pogrzebie. Smutna sprawa, to oczywiste, ale kiedy widziałam ten tłum stojący nie tylko w kościele, ale i przed nim… poczułam w sercu bardzo przyjemne uczucie. Bo żeby twoje ostatnie pożegnanie wyglądało tak, a nie inaczej… musisz sobie za życia na to zasłużyć. A ta, naprawdę o wielkim sercu, osoba właśnie na to zasłużyła. Zapracowała sobie na godne rozstanie z tym światem. Tak cholernie nienawidzę niesprawiedliwości tego życia. I nigdy, przenigdy jej nie zrozumiem. „Bóg tak chciał”… czyżby? No cóż, „bydlaków zło nie rusza”. Jednak myślę, że śmierć nie jest zła, ona po prostu boli najbliższych i trzeba sobie z nią poradzić, bo nie pozostaje nam nic innego. Nic.
Mój katecheta to jedna z niewielu osób, z którymi dyskusje na temat wszechmocnego dziada w niebie można przeprowadzić „na pełnym luzie”, z powagą, a momentami nawet z uśmiechem i to jest bardzo ważne dla mnie.
Bo ilekroć wspominam komuś o mojej niepewności, ludzie od razu odbierają to jako coś „nie na miejscu”, więc zamykam się i koniec tematu. A tutaj jest inaczej.
Dobrze, bardzo dobrze, trafić na mądrego człowieka, dorosłego człowieka, który nie tylko przekazuje ci wiedzę, ale wysłuchuje twoje zdanie i razem możecie je porządnie rozpatrzyć. Dzisiaj naprawdę pięknie rzekł, że powinniśmy mieć w sercu ołtarz z Bogiem i kiedy ktoś śmieje się z naszej wiary… należy ołtarz zamknąć, bo Bóg jest nasz… "bo Bóg jest nasz". To brzmi tak dostojnie i perfekcyjnie.


Polecam wam film http://www.filmweb.pl/film/Z%C5%82y+dotyk-2004-99741
Odtwórca głównej roli jest genialny. Uwielbiam takich mężczyzn. Skromnych, nieśmiałych, zamkniętych w sobie, przez co tak cholernie intrygujących. Poważnie. Ludzka tajemniczość jest piękna i powala mnie na kolana. Uwielbiam patrzeć na ludzi i odkrywać w ich twarzach najróżniejsze emocje.

Miło słyszeć od najważniejszej osoby, że czeka na 6,000 wyświetleń
i cieszy ją to, co tu piszę, szczególnie kiedy zahaczam o sprawy z nią związane.


"Nie pytam Cię, Boże, dlaczego go zabrałeś, lecz dziękuję za to, że nam go dałeś".

~~Zbuntowany Anioł

niedziela, 6 września 2015

Być dziwolągiem.

„W porządku jest być dziwolągiem dopóki jesteś utalentowany.
Ale jeśli nie jesteś utalentowany… to po prostu jesteś dziwolągiem.”
Serwus!
Ostatnio dużo się dzieje. Szkoła szkołą, ale poza nią jest wiele spraw, o które moja osoba chcę lub musi zahaczyć. Nie zagłębiajmy się w szczegóły, to mało ważne. Niedawno, 02.09, minęło 20 lat odkąd moi rodzice, moi ukochani, najlepsi ludzie pobrali się. To naprawdę piękne. Oczywiście nie ma co porównywać dwudziestu lat do pięćdziesięciu, bo to ogromna przepaść, ale dziś jest tyle, a co będzie później, to już daleka, ale na pewno optymistyczna przyszłość.
Wczoraj minął rok odkąd mój pseudo-wiersz zaznał światła dziennego.
Dokładnie pamiętam ten moment, był niesamowicie przyjemny. Wierszyk odebrany pozytywnie przez równie pozytywnego człowieka i tak to wszystko się zaczęło. Strona zaczęła się rozwijać, powoli, lecz pięknie i to jest dla mnie niezmiernie ważne. Dlatego z całego serca dziękuję osobie, która nie wywróciła oczami, nie odeszła, tylko pochwaliła i wspiera... do dziś.
Ostatnią sprawą jest fakt, iż tydzień temu spełniło się NASZE marzenie i dobrze mieć tą fantastyczną świadomość.
A tak poza tymi wszystkimi datami...
To uczucie, gdy nawet ksiądz znalazł chwilę, by przeczytać kilka twoich wpisów.
Wow, to dopiero postęp i sytuacja godna zapamiętania! To bardzo miłe.
Magda, chwilę przed wyklikaniem tej notki, napisała mi: "[...], że Ci się chce".
Chcę, chcę. Nawet bardzo mocno. Bo mam dla kogo, mam o czym i czerpię z tego niewyobrażalną radość, to cudowne uczucie.

"Prochem jesteś i w proch się obrócisz".
~~Zbuntowany Anioł

wtorek, 1 września 2015

Miłość zwycięża wszystko.

Dzień dobry w ten dobry, słoneczny, upalny dzień.

O czym dziś? O wygranej. Mojej i mojej naprawdę ważnej osoby. Udało się to, na co czekałyśmy od trzech lat, o czym nieraz tu wspominałam. Nadzieja umiera ostatnia. To jest pewne. Jesteśmy żywym dowodem. To brzmi perfekcyjnie. A drugą sprawą będzie kilka słów o rozpoczęciu kolejnego roku szkolnego. Dla mnie w tej szkole ostatniego.

Nie wiem od czego zacząć. Przy ostatnim wpisie moja nadzieja i ja byliśmy na krawędzi, bardzo stromej. Jeden nieostrożny ruch i wszystko by przepadło.
Ale do rzeczy! Moje tak niedawno jeszcze pokruszone serce w niedzielę było już w całości. Dziś bije wraz z nim duma, radość i niesamowicie niepojęte poczucie wygranej. Myślę, że mogę powiedzieć, iż wygrałyśmy. Ile potrzeba było lat, pięknych i obrzydliwych momentów, kłótni, niepewności, bycia na skraju załamania tylko po to, by pod koniec tegorocznych wakacji dotrzeć na szczyt. Szczyt ogromnego poświęcenia i wielkiej przyjaźni. Ile trzeba mieć w sobie wytrwałości, zapału i miłości, by w końcu, nie tyle dotrzeć, co przede wszystkim dojrzeć do tego jednego momentu. Chyba jeszcze nigdy nie czułam się tak ważna i taka szczera wobec jednego człowieka. Może ktoś jednak nad nami czuwał? Spotkałyśmy się w dwa ostatnie dni tegorocznego wypoczynku.
Dla mnie jest to cud. Było tak miło, a jednocześnie tak niepewnie. Byłam bardzo zestresowana.
Oczywiście bez przygód by się nie obyło. Kiedy miała już jechać do domu, okazało się, że auto jest zepsute i trzeba było kombinować, co robić. W końcu wyszło na to, że około 22:30 odwoziłam ją i jej tatę do Poznania na pociąg. I kiedy przytuliłyśmy się ostatni raz, i ona musiała pójść w swoją stronę, a ja w swoją… wtedy dopiero poczułam, że to wszystko wydarzyło się naprawdę i zalałam się łzami.
To uczucie, gdy wchodzisz do pokoju i czujesz zapach ukochanej osoby albo spoglądasz w galerię zdjęć i masz świadomość, że to nie był sen czy obraz stworzony tylko w głowie. I to jest najpiękniejsza świadomość, jaką kiedykolwiek można w swym umyśle mieć.



Kazanie dodało mi motywującego kopa i pobudziło do refleksji. Kiedy ksiądz opowiadał bajkę o chłopcu, który dostał buty odwodzące go od lenistwa
i niespełniania swoich obowiązków, po czym dodał od siebie, że aby pogłębiać jakiś talent, wiecie, pasję, czy cokolwiek innego, co „siedzi” w nas… trzeba mieć wsparcie od zewnątrz. Rozumiecie, rodzic, nauczyciel, jakikolwiek inny autorytet czy niesamowicie dobry przyjaciel. I przez te słowa zdałam sobie sprawę, że mam kogoś takiego, dzięki komu wstaję rano z uśmiechem i mam pomysł na życie, a ta osoba mnie w nim wspiera. Tak po prostu. Bo trzyma kciuki, mimo wszystko. Może czasami ten człowiek nie do końca może uwierzyć w mój stosunek wobec niego, ponieważ uważa się za kogoś prostego, nie wywołującego wokół siebie jakiegoś rozgłosu czy niewiadomo czego. Ale ja to wiem. Wiem, że mogę na tej osobie polegać. I to jest bardzo, bardzo ważne. Bo kiedy ktoś wyciąga do ciebie dłoń, nie możesz jej odepchnąć i jeśli o mnie chodzi – nigdy tego nie zrobiłam i nie zrobię.


Cóż, od jutra zaczynamy rzeź niewiniątek. Ale dla mnie jutrzejsza przygoda zacznie się bardzo miło. Wiem to.

Chciałabym, żebyście nigdy nie tracili nadziei.
Pamiętajcie, ona nie jest matką głupców... ona jest matką wytrwałych w swoich przekonaniach. Podkreślam: jesteśmy żywym przykładem.


Marzenia faktycznie spełniają się dwukrotnie. Najpierw poprzez wizualizację - w umyśle, następnie w życiu.

To jest takie piękne życie...


~~Zbuntowany Anioł