sobota, 9 października 2021

Po drugiej stronie szkolnej ławki - bez cenzury.

"- Wiesz, Duet, jak tak popatrzę na to swoje życie z boku, to nawet mi się podoba. A co więcej; gdyby to moje życie było życiem kogoś innego, to daję głowę, że zazdrościłbym mu. No cóż, trawa u sąsiadów zawsze wydaje się nam zieleńsza niż w naszym ogródku." 

Cześć wszystkim... tzn. tym kilku osobom, które tu jakimś cudem trafią.

Pozwoliłam sobie zacytować na początku Mroki Jarosława Boroszewicza, bo choć miałam co do tej pozycji nieco większe oczekiwania, nie zawiodła mnie pod względem bycia kopalnią tego typu przemyśleń. Mimo iż uwielbiam książki mające skonkretyzowaną fabułę, w której coś zaczyna się w punkcie A, przechodzi przez całą gamę alfabetu i kończy na Z, to w swoim życiu przeczytałam mnóstwo np. wywiadów czy tomików wierszy, które w samej swojej formie okazywały się ostatecznie czymś zachwycającym, niekoniecznie poprzez historię jaką przedstawiały. No ale, dziś nie o lekturach, jakie udało mi się w ciągu ostatnich miesięcy przeczytać...

Już z końcem sierpnia moje noce były tymi nieprzespanymi, a z początkiem września niespokojny sen był niemalże codziennością. W ogóle pierwsze dni były przeze mnie przeżyte w lęku, na jakiejś przedziwnej przyczajce, z brakiem pewności, że to wszystko dzieje się naprawdę. Że nie jest wyobrażeniem, snem, czymś, co przecież nie mogłoby mnie nigdy dotyczyć. A jednak... 
Pisałam tu w czerwcu o raptem 15 godzinnych praktykach psychologiczno-pedagogicznych, które minęły w mgnieniu oka, były pewnym odhaczonym etapem studiów. Teraz czekał mnie cały miesiąc siedzenia w szkolnych progach. 
Wszyscy powtarzali przed rozpoczęciem tego szaleństwa, że cudowną sprawą jest móc wrócić do swojej byłej szkoły, a już z pewnością do takiej, która była dla mnie autentycznie drugim domem. I rzeczywiście, nie sposób ukryć, że było to pod tym względem straszliwie wzruszające i piękne doświadczenie. Ale paradoksalnie, na początku, czułam się tam jak intruz. Jak ktoś, kto nie zdał jakichś przedmiotów w liceum, później pisał poprawkę z matury i generalnie nie był pod względem edukacyjnym wybitną jednostką i nagle przychodzi po to, by dzielić się zdobytą wiedzą z młodymi ludźmi. Wariactwo!

Niemniej, ten miesiąc nauczył mnie, że czasem trzeba zacisnąć zęby aż do bólu głowy, powstrzymać łzy, nie "strzelać" niekontrolowanych min i zwyczajnie robić swoje. Choć bywały chwile, kiedy stojąc z książką i słuchając jak uczniowie czytają tekst, przelatywały mi przez głowę myśli: "ile bym dała, by stąd uciec", "co ja tu robię?!". A jednak nie uciekłam, a odpowiedzi na drugie pytanie nawet nie szukam. Życie jest przewrotnym i nieustannie zaskakującym tworem. Sprawiającym, że znajdujemy się nagle w miejscach, o których nawet nie marzyliśmy, a które ostatecznie okazały się czymś, z czego można być szalenie dumnym. Więc choć mogłabym zastanawiać się nad tym, jak cholernie niesamowite jest to, że w którymś momencie weszłam akurat na tę drogę, nie robię sobie tego. Jestem raczej wdzięczna samej sobie za samozaparcie i ostateczną odwagę w stanięciu oko w oko ze swoimi największymi lękami. 

Jakkolwiek kontrowersyjnie moja następna myśl nie zabrzmi, chcę ją z pełną odpowiedzialnością tutaj ująć. Uważam, że nikt, kto nie był po drugiej stronie szkolnych ławek, nie ma prawa stawiać sądów na temat tego, jak tu jest, a już na pewno nie, jak być powinno. Bo szkolne realia to nieustanny chaos, spontaniczność, bycie w ciągłej gotowości do wydarzeń niepewnych i zmieniających się w błyskawicznym tempie, któremu niejednokrotnie nie sposób sprostać. Dzieci są najciekawszymi osobnikami tego przeżartego przez wszelkie niedogodności świata, ale jednocześnie potrafią być nad wyraz okrutne. Przez swoją szczerość czy też przez dopiero co budujący się całokształt ich osoby. I trzeba się z tym po prostu pogodzić. Choć człowiek jest młody i chciałby zbawić całą klasę, sprawić, że każdy po wyjściu z zajęć powie: ale było fajnie! A przecież nie zawsze było i codziennie wieczorem zastanawiałam się, w jaki sposób ułożyć kolejny konspekt lekcji, byle tylko wyjść z klasy z poczuciem spełnienia. I przyznam, że udało się to zaledwie kilka razy, bo przecież nie od razu Rzym zbudowano. W gruncie rzeczy przez kilka tygodni można się co najwyżej zaaklimatyzować, a nie zdobyć Mount Everest. 

Na koniec chcę oczywiście wyrazić, jak zwykle, swoją przeogromną wdzięczność dla każdego pełnoprawnego nauczyciela tejże placówki, który wyciągnął w moją stronę pomocną dłoń czy przekazał gdzieś w krótszej czy dłuższej rozmowie dobre słowo. Wsparcie to uważam za nieocenione w szczególności przez wzgląd na to, jak problematyczną, introwertyczną i nieogarniętą osobą jestem. Moja opiekunka praktyk, Pani K. wykazała się nie tylko profesjonalizmem pod względem podsuwania rad związanych z samymi lekcjami języka polskiego. Była przede wszystkim ogromnym oparciem na płaszczyźnie bycia wspaniałym kompanem w przejściu przez tę jakże niełatwą drogę. Takich ludzi nie zapomina się do końca swych dni. A już w ogóle nie jest to możliwe, gdy w głębi serca wiesz, że ta konkretna osoba była realnym zapalnikiem rozpoczęcia przygody z humanistyką. 

Znając siebie, nie powiedziałam ostatniego słowa w związku z nauczaniem. No ale, póki co właśnie rozpoczęłam 3 rok moich jakże pokręconych studiów i muszę skupić się na wielu przeróżnych rzeczach, na myśl o których uginają się pode mną nogi. Ale będzie dobrze. Zawsze w końcu jest dobrze.


Zbuntowany Anioł