wtorek, 26 grudnia 2017

Podsumowanie roku - uratowana.

"Antidotum na uzależnienie jest znalezienie innego uzależnienia."

Dzień dobry.

To był rok pełen wrażeń. Niestety znaczną jego część spędziłam w łóżku zastanawiając się nad sensem życia i chcąc je w jakikolwiek sposób zakończyć. 

Jestem zaskoczona, jak wiele udało mi się zwiedzić. Jak wiele nowych zakamarków Polski i siebie samej poznałam. Poważnie, pod względem poznania siebie, swoich możliwości, granic, to ten rok był przełomowy. Ach, ileż dobra otrzymałam od moich bliskich. I co najważniejsze... ilu zostało ze mną do dwudziestego szóstego grudnia.

Po raz pierwszy miałam styczność z ludźmi spoza granic naszego ojczystego kraju i rozmawiało mi się naprawdę dość swobodnie i przyjemnie.
Moja pierwsza Lednica... To tam poznałam Boga w zupełnie innym wymiarze. Zrozumiałam, że wcale nie trzeba iść przez świat na kolanach, bo alternatywą (szczególnie dla młodych) jest śpiew i taniec chwalące imię Pana Jezusa Chrystusa.
Rok szkolny uznaję za jeden z najcięższych. Było bardzo, naprawdę bardzo trudno, ale wyszłam z opresji. Z sierpniem w kieszeni i ostatecznym dostaniu się do następnej klasy na tzw. "warunku", ale poradziłam sobie, pomimo wszystko.
Po raz kolejny udało mi się wyjechać w góry dzięki hojności naszego proboszcza i to była kolejna lekcja życia, którą wspominam z zapartym tchem i uśmiechem na ustach. 
Różaniec do granic... To dopiero była inicjatywa! Wzięłam w niej udział, bo bardzo wierzę, że w "kupie siła" i naprawdę wzruszające były te dwie godziny modlitwy w takim zacnym i dość sporym gronie osób z najróżniejszych części Polski.
25 października rozpoczęły się Misje Parafialne w pobliskiej miejscowości i to one były najbardziej przełomowym momentem tego roku.
A może nawet całego dotychczasowego życia. Czuję, że może brzmieć to górnolotnie, ale czuję także, iż uratowały mnie one z sideł lekkiego stadium depresji. Nigdy nikt mi jej nie udowodnił, nie mam żadnych papierów, a terapię zakończyłam po czterech miesiącach, ale wiem i pamiętam, że byłam w niezłym bagnie; nie potrafiąc przez wiele miesięcy znaleźć jakiejkolwiek alternatywy dla tej kłębiącej się w całym moim ciele (począwszy od umysłu, a skończywszy na bólu odczuwalnym fizycznie) beznadziei, żadnego punktu zaczepienia, nie potrafiłam dostrzec, by z którejkolwiek strony ktokolwiek rzucał w moją stronę koło ratunkowe.  Wyciągnął mnie z tego gówna sam Bóg. Przysięgam. Ja już nie wierzę, ja mam pewność. Gigantyczne zaufanie Miłosierdziu Najwyższego. To jest moje świadectwo, które kiedyś rozbuduję, ale dziś z ręką na sercu przyznaję, że wpadłam w uzależnienie, które sprawia mi wiele radości, a tkwiłam w czymś niezwykle toksycznym. Jest we mnie niepohamowana żądza dzielenia się z innymi nadzieją, Dobrą Nowiną i Bożym Miłosierdziem. Bóg posłał przede mnie ludzi, którzy doprowadzili mnie do względnej normalności. Chwała Panu na wieki wieków i jeszcze dłużej.  

A jak wasze święta? Podsumowanie roku? Dobrze było/jest?

Ufam, że przeżyliście te trzy dni w spokoju, ciesząc się z rodzinnych spotkań i robiąc wszystko co dobre na chwałę Pana Jezusa Chrystusa, bo przecież gdyby nie On... Chyba zdajecie sobie sprawę.
Piszę dziś, ponieważ jutro wyjeżdżam. Znikam do Szwajcarii. Aż do drugiego stycznia. Moja wdzięczność nie zna granic. Bóg jest wielki, skoro uważa, że zasłużyłam na taki prezent. Niesamowite, ile cudów potrafi zdziałać pójście Jego Drogą. Polecam... polecam.

Niech rok 2018 przyniesie obfite plony. Amen!

~~Zbuntowany Anioł

niedziela, 17 grudnia 2017

Młodzi żołnierze.

"Gdybym miał napisać, jak wygląda świat bez Ciebie,
 po prostu zostawiłbym pustą stronę."

"Wiedz, że to bujda, granda zwykła,
Gdy ci wołają: Broń na ramię!"


Cześć i czołem.

Piątek (15.12) był ciężkim dniem. Pełnym ogromu samozaparcia i ciągłego powtarzania w myślach: dasz radę, kurwa, dasz radę. Celowo to przekleństwo, bo takie też były warunki. Szczere aż do bólu... dosłownie do bólu. Nikt się z nami nie "pierdolił w tańcu". Młodzi wojownicy. Walczyliśmy z samymi sobą.
Chyba najbardziej w wojsku człowiek musi mieć silną psychikę. Mieliśmy zajęcia taktyczne, przy jednym stopniu Celsjusza, ziemia twarda jak cholera i ciągle: wróg z prawej, wróg z lewej, z przodu. I padaliśmy na ziemię, na kolano, przygotowując się do ewentualnego ostrzału. Byliśmy w ciągłej gotowości.
W rękach broń, która dodatkowo nie ułatwiała sprawy.
No i trochę obiłam sobie moje młode kolana. Ale co by nie było, trzeba pokazać jaką to się nie jest twardą babą i powiedzieć: ależ skądże, nic mnie nie boli, dam radę przeczołgać się trzydzieści metrów z bronią w rękach i kolczatką nad głową.

Udało się, ale na końcu zdychałam. To nie było umieranie.
To była męczarnia. Taka katorga dla umysłu, że nie potrafię nawet tych uczuć ująć w jakieś "poetyckie sformułowanie". Moja kondycja nie jest powalająca, ale to nie byłoby aż takie złe, gdyby nie ten przeszywający całą nogę ból. Łzy w oczach, wściekłość, absolutny brak entuzjazmu, chęć powrotu do domu. Tak było. Aż mi się literki w tym momencie zamazują, bo oczywiście nie czuję się słaba, ale nachodzą mnie myśli, że to naprawdę nie jest dla mnie i prawdopodobnie zajmuję miejsce komuś, kto ma wewnętrzne pragnienie bycia żołnierzem.

Nie wiem, jakbym przetrwała, gdyby nie nasz nauczyciel. Pan Przemysław (nie chcę tu po nazwisku, z wiadomych powodów) to człowiek o którym od początku pierwszej klasy nie usłyszałam złego słowa. Zawsze... zawsze (!) obijają mi się o uszy wyłącznie słowa uznania kierowane w stronę jego osoby. Młodzież, moi koledzy, mówią: "Świetny gość", "genialny nauczyciel", "jest dla mnie jak ojciec", "bardzo mi pomógł/pomaga". I mnie to tak kurewsko ściska za gardło, wzrusza, porusza. Jestem niezwykle dumna, że poznałam kogoś takiego, kto sprawia, że ci młodzi ludzie widzą w życiu sens, czekają na lekcje samoobrony,
na rozmowę z nim, wyczekują piątku nie tylko z powodu chęci pójścia na weekend do domu, ale dlatego, że będą mogli się spotkać z tym człowiekiem, posłuchać czegoś dobrego i wynieść z tych słów jak najwięcej dla siebie i innych.

Rozmawialiśmy ze sobą w piątek o tym, że myśli on o odejściu z funkcji bycia nauczycielem właśnie tego przedmiotu. Argumentuje to tym, że jak na klasę wojskową przystało, przydałby się nam profesjonalista w tej dziedzinie, a on bardziej specjalizuje się w policyjnej sferze i uważa, że jest za łagodny. A moim skromnym zdaniem powinien zostać, ponieważ mamy naprawdę tak wiele wyjazdów do jednostek wojskowych, żołnierze przyjeżdżają również do naszej szkoły, więc styczność z owymi profesjonalistami jest bardzo częsta i bezpośrednia. Czujemy ogólnie przyjęty w tym fachu "rygor" (co idealnie i najbardziej pokazują nam podczas szkoleń bojowych), a później wracamy do szkoły, na lekcje do pana Przemysława i możemy poczuć bijące na kilometr człowieczeństwo oraz jego wolność osobistą.
Zawsze mnie tak dogłębnie dotykają często powtarzane przez niego słowa: Jestem wolnym człowiekiem. Wow! Jakie to musi być przepiękne, gdy dochodzisz do takiego momentu w życiu, kiedy czujesz się na tyle szczery wobec siebie i wolny, by móc dzielić się tymi wspaniałościami z innymi.
Przychodzą takie chwile, kiedy mam dość. Tego munduru, tego profilu, tej przygody, która miała być otwarciem oczu na to, czego nigdy dotąd nie mogłam na własnej skórze doświadczyć. I wtedy jestem bombardowana pytaniami:
W takim razie dlaczego tu przyszłaś/dlaczego tu jesteś? Albo zarzutami: Przecież sama wybrałaś taką szkołę. To prawda, sama rzuciłam się w na głęboką wodę rozszerzonej historii i biegania w najróżniejszych warunkach pogodowych z gnatem w ręku na poligonach. I, broń Boże, nie żałuję. A dlaczego? Choćby ze względu na nauczyciela o którym wspomniałam w poprzedniej części wpisu.
Nie zrezygnowałam (choć byłam na dnie i w kompletnej rozsypce), bo poznałam niesamowitą polonistkę, z krwi i kości, która jest dla mnie wielkim oparciem i ogromną motywacją, by pogłębiać pasję, jaką jest nasz ojczysty język i wszystko co z nim związane.
Wciąż jestem w tej szkole, ponieważ trafiłam na genialną klasę, z którą przez ROK przeszłam tak wiele, że nie zamieniłabym ich na nikogo innego. Pokazali mi, że nie ma rzeczy niemożliwych, z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, a nawet największe i najgłupsze błędy młodości można zamienić na coś dobrego i wyjść na prostą. Zdam maturę i wyjdę z tej szkoły z wdzięcznością. Za każdy krzyk i za każdy uśmiech.

Bardzo wierzę, że w życiu wszystko jest "po coś". Gdyby te trzy lata nie miałyby dać mi jakichś lekcji, to by mi ich nie dały. A dają. I chwała Panu za to, że mnie w takim miejscu postawił.

Zdjęcia były robione 24 listopada przez naszą koordynatorkę w Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych w Poznaniu, podczas nieco spokojniejszych zajęć. 

Do następnego.

Trzymajcie się!

~~Zbuntowany Anioł

sobota, 9 grudnia 2017

Brutalnie piękna rzeczywistość.

"Żeby coś zmienić, najpierw trzeba się pogodzić z tym, jaki jest świat. Z tym, że nigdy każdy ciebie nie zaakceptuje. Nie masz gwarancji sukcesu, ale masz gwarancję porażki, jeśli nic nie zrobisz. Kobiety i mężczyźni się zdradzają. Nowotwory dotykają wszystkich losowo bez względu na złe czy dobre uczynki. Firmy padają. Jednak jednocześnie masz tysiące możliwości, setki potencjalnych przyjaciół rozrzuconych po świecie, niejedną miłość do przeżycia, smaki, zapachy i widoki, które sprawią, że będziesz stać na miękkich nogach i na chwilę przestaniesz oddychać. Taka jest rzeczywistość - chwilami brutalna, chwilami brutalnie piękna."

Dzień dobry!

Wczoraj był właśnie jeden z tych brutalnie pięknych dni, kiedy czułam,
że życie mogłoby nigdy się nie kończyć (pomimo wiary w życie pozagrobowe).
Czasami nachodzą mnie natrętne myśli o tym, że śmierć byłaby doskonałym wybawieniem z problemów, które obciążają moją duszę. I nie chcę umierać dla samej śmierci, ale dlatego, że ten krok wydaje się jednym z najprostszych, jakoś automatycznie wpada do głowy.
Toż to gówno prawda! Bóg nie po to zesłał nas na świat, byśmy sobie bez Jego zgody z niego odchodzili. Bo mamy taki kaprys. Bo MY uważamy, że nie damy rady. Damy. Z Królem Wszechświata damy. Bardzo podoba mi się pewna myśl... Bóg nie zesłałby nigdy na ciebie problemów, których nie byłbyś w stanie rozwiązać i przebrnąć przez nie (nawet z ranami i bliznami).
Są takie dwa aspekty, które wydają mi się najbardziej kluczowymi w tym życiu. Poszukiwanie i nadzieja. Nasza ziemska przygoda to ciągłe poszukiwanie. Sensu, celu, miłości, spełnienia, Pana Boga i tak dalej, i tak dalej. I ta ciągła nadzieja, że wreszcie odnajdziemy to, czego tak usilnie pragniemy. Dlatego tak istotne jest dla mnie nieustanne powtarzanie samej sobie i innym, że trzeba szukać. Aż do utraty sił. By móc wreszcie samemu przekazywać dobrą nowinę innym i namówić ich do tego, by sami dążyli do wewnętrznego spełnienia i odnalezienia DOBRA.

A dobro, którego wczoraj doświadczyłam objawiło się w kilku niesamowitych sytuacjach.
Jako pierwsza była rozmowa z moim katechetą (księdzem, rzecz jasna, z teraźniejszej placówki szkolnej) w pustym kościele. Sam na sam. Oko w oko. W lekkim stresie, ale po chwili w ogromnym spokoju mej duszy. Taka postawa ludzi mnie niezwykle wzrusza. Być dla innych bez względu na wszystko. Wyjaśnił mi jak podejść do pewnych spraw, które łamią mi serce i dał do zrozumienia, że zawsze może poświęcić dla mnie swój cenny czas. I chwała Panu! Bóg tak bezgranicznie kocha swoje dzieci, że powołuje do służenia innym wspaniałe osoby, które tylko czekają na to, by pomóc swym bliźnim. Chcę być taka jak mój katecheta. Taka jak moja polonistka, moja anglistka z poprzedniej szkoły, jak moi rodzice, jak Piotrek (Tau). Chcę być DLA, a nie PRZECIW. Chcę wiązać, a nie rozwiązywać. Chcę nadstawiać drugi policzek i wybaczać, a nie ukłuć mojego wroga w to samo miejsce, w które on ukłuł mnie. Nie mogę tego Miłosierdzia pojąć. To dla mnie tak poruszające, że jestem w stanie swoje emocje na tę chwilę wyrazić jedynie łzami szczęścia i szerokim uśmiechem.
Wyspowiadałam się przy okazji tego spotkania. "I ja odpuszczam tobie grzechy, moje dziecko. Robię to w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego". Chodziły te słowa za mną przez całą drogę z kościoła aż do samego dworca (a było to 10/15 minut drogi). Piętnasty rozdział z Ewangelii według św. Łukasza także mnie poruszył.
"(...) A trzeba było weselić się i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły,
a znów ożył; zaginął, a odnalazł się". Dlatego Bóg za każdym razem nam wybacza. Bo Jego tak cholernie cieszy, że potrafisz podejść do kapłana i za jego pośrednictwem masz w sobie odwagę ukorzyć się przed Najwyższym i wyznać
to wszystko, co w tobie najgorsze ze szczerą chęcią zmiany.
Kolejną sytuacją, która sprawiła, że poczułam się fenomenalnie i która utwierdziła mnie w przekonaniu, że chcę przesadzać z Panem Bogiem.
Rozmawiałam z kolegą, który raczej stroni od bliskich kontaktów z Najwyższym. Powiedział, że Bóg z góry nas ukierunkowuje, wytycza nam jakąś ścieżkę z której musimy skorzystać i dlatego uważa, że nie jest to wolna wola. A ja mu odpowiedziałam, że nawet jeśli wybierze inną drogę, to Miłosierdzie Pana objawia się w tym, że On będzie z nim na tej innej drodze i będzie go wspierał w wyborach, które uważa za słuszne i przy wszystkich upadkach. Kolega rzekł, że to bardzo mądre stwierdzenie i może natchnie go to do zmiany w kwestii wiary. 

Usłyszałam, że we wszystkim trzeba mieć umiar. Ale ja nie chcę go mieć w stosunku do Pana Boga. Ta relacja jest swoistym narkotykiem, nie tyle dla ciała
i mózgu, ale dla duszy. To kojący narkotyk. Nawet jeśli zły mówi: odejdź, skończ
z tym, miej umiar, to ja i tak do Niego wracam. Do punktu wyjścia, czyli Miłosierdzia Bożego. To jest ten aspekt życia, który chcę nieskończenie chłonąć. Chcę dryfować na morzu łask Pańskich. Nie chcę, by one po mnie "spływały".
To dobry rodzaj uzależnienia.

Trzymajcie się!

~~Zbuntowany Anioł

niedziela, 3 grudnia 2017

Adwent - nowe życie, nowy ja, nowa księga.

"Z przeszłością należy się rozstawać nie dlatego,
 że była zła, lecz dlatego, że jest martwa."

"Wierzysz, że się Bóg zrodził w betlejemskim żłobie,
 lecz biada ci, jeżeli nie zrodził się w tobie."

Czołem!

Adwent czyli radosne oczekiwanie na narodziny naszego Pana Jezusa Chrystusa jest dla mnie z roku na rok coraz piękniejszym czasem, pełnym nadziei na to, że wszystko w życiu jest po coś i ma ogromny sens.

Pani doktor do której przez jakiś czas uczęszczałam powiedziała, że bardzo wierzy w swoją pracę, w to, że człowiek może się zmienić. I ja także w to wierzę, ale nie tyle z psychologicznego punktu widzenia, co właśnie duchowego. Wiara w to, że owe coroczne świętowanie Bożego Narodzenia może przyczynić się do obrotu życiowych spraw o sto osiemdziesiąt stopni.
Po raz kolejny słucham tego utworu i tym mocniej czuję, że to jest właśnie czas na "nowe życie, nowych nas, nową księgę".

Osobiście zaczęłam bardzo emocjonalnie i duchowo przeżywać narodziny naszego Zbawiciela dopiero w ubiegłym roku. Piątkowe wieczorne spotkania (które w tym roku zresztą będą kontynuowane) w kościele a później w salce przy herbacie i ciastku spowodowały, że naprawdę zrozumiałam na Kogo tak właściwie czekam.


Dlatego pamiętajcie, że zawsze jest szansa. Każdego roku możecie spróbować. Może ten będzie właśnie wasz? I wreszcie zrozumiecie, że te święta to nie czas na burzliwe rzucenie się w wir pracy nad tym, by wszystko wyglądało dobrze tylko na zewnątrz. Nie obchodzimy narodzin Najwyższego, by były one na drugim planie, by były pretekstem do spotkania się przy stole i zjedzenia przygotowanych przez mamę czy babcię smakołyków.

Zaryzykujcie i w tym roku zamiast postanawiać, że się nie będzie jadło słodyczy postawcie na Pana Boga. Zróbcie krok w Jego stronę. Roraty, może jakieś rekolekcje, spowiedź (nawet - a może tym bardziej - generalna), porozmawiajcie z jakimś księdzem. Szukajcie, szukajcie, szukajcie! Nic nie stracicie, zaufajcie mi.
A nuż pomnożycie w sobie wiarę w Jego nieskończone i wszechogarniające nas wszystkich (nawet gdy nie jesteśmy w stanie tego dostrzec) Miłosierdzie?
Pokój wam! 

Trzymajcie się.

~~Zbuntowany Anioł

niedziela, 26 listopada 2017

Najważniejsze zaliczone.

"Ciągle na ciebie umierałam, ale ten nawracający proces zmęczył mnie tak bardzo, że teraz na twój widok nie chce mi się już wzruszać. Nawet ramionami."

Cześć i czołem!

Który to już raz, gdy napiszę tu tekst na ponad tysiąc słów i ostatecznie wszystko wymazuję, usuwam, uciekam stąd, byle nie skonfrontować się z tym, z czym tak usilnie chcę się z wami podzielić, a jednak nie potrafię się przemóc? Muszę prosić Boga o siłę, bym wreszcie dała wam świadectwo.

A co do Niego... 
Złapałam się dziś na tym, że po wyjściu z kościoła chciałam wstawić na Snapchata zdjęcie z podpisem: Najważniejsze zaliczone. Skończyło się na:
Po najważniejszym *tutaj serduszko i jeszcze jakieś emotikony*. I taka niby nic nieznacząca sytuacja przyprawiła mnie o bardzo głębokie refleksje. No bo czy my naprawdę chodzimy do świątyni, na Mszę Świętą, by coś zaliczyć? By Bóg mógł w swoim notesie odhaczyć przy moim nazwisku: odbębniła swoje? Skądże! To samo jest z tym, o czym dziś mówi Ewangelia według świętego Mateusza (http://niezbednik.niedziela.pl/liturgia/2017-11-26/Ewangelia). Nie mamy robić tych wszystkich rzeczy, by Bóg mógł postawić przysłowiowego "ptaszka" przy dobrze wykonanym zadaniu. Mamy czynić dobro z potrzeby serca, ze zwykłej ludzkiej życzliwości, z miłości (!) do drugiego człowieka, a w konsekwencji także do Boga.
Co jeśli jest taki człowiek, który nigdy nie poznał Chrystusa, Króla Wszechświata, a jednak robi wszystko, by jego bliźnim było na tej ziemi przyjemnie? Czy Jezus, pełen Miłosierdzia, odrzuci go tylko dlatego, że nie wie, jak się modlić albo gdzie jest najbliższy kościół? W życiu! On pierwszy, jeszcze przed nami, wejdzie do Królestwa Niebieskiego. To jest ta niepojęta i piękna Boża Moc.
A czego w ludzkiej miłości nie potrafię zrozumieć? I to w dodatku młodzieńczej miłości? Ach, plus tej, która nie jest budowana na fundamencie Bożego Miłosierdzia? Nie mogę pojąć, że potrafi ona człowieka na tyle oślepić, że zapomina, co stworzył ze swoim przyjacielem. Jak można, ot tak, odrzucić kogoś w imię tak niezwykle nietrwałego uczucia? Piszę tak, bo w wieku siedemnastu lat, w tych czasach, chyba nie mam mowy o niczym, co przetrwałoby najgorsze. No wiecie, nie chcę, by ktoś uznał to za egoistyczne podejście. Po prostu wiem, jak to wygląda. Człowiek zapomina o drugim człowieku i kiedy temu pierwszemu nie uda się z trzecim, to wraca do drugiego, jakby miał do tego jakieś pieprzone prawo.
To jest bardzo gorszące i choć z głębi serca i szczerze modlę się za ludzi, którzy układają sobie wspólnie swoje młode życie, to jednak takie powroty nie są dobre. Rozrywają już dawno zabliźnioną ranę i znowu potok łez, strumień krwi, rozpacz. Po co to? Czy naprawdę nie da się pogodzić przyjaźni z miłością? Niech mi ktoś to wytłumaczy, bo mój nadwrażliwy umysł zaraz wybuchnie.

Chyba faktycznie nie chcę mi się już wzruszać... nawet ramionami... nad ludźmi, którzy za każdym razem odwracają się plecami i chcą, by całować ich cztery litery.

Trzymajcie się, pokój z wami! 

~~Zbuntowany Anioł

środa, 15 listopada 2017

Eureka!

"Nie pójdę do piachu,
gdy ktoś mi powie: czas umierać, brachu.
Nie dam się uśpić śmierci słowom,
pójdę do grobu z podniesioną głową."

Dzień dobry.

Moi drodzy, przerabiamy teraz książkę "Cierpienia młodego Wertera" i czytało mi się ją bardzo przyjemnie, wiłam się na łóżku z radości, że można w tak fenomenalny sposób opisać swe uczucia wobec drugiego człowieka. I to uczucia cholernie niełatwe. Gdy teraz wnikliwie analizujemy wydarzenia owej lektury, jest mi przykro, bo czułam się jak Werter jeszcze tak niedawno i gdzieś w głębi siebie trudno jest mi do tego wracać, bo autentycznie widzę w tym bohaterze cząstkę (jeśli nie więcej) siebie.

Co by nie było, jestem chodzącym szczęściem od dwóch/trzech tygodni, a jeśli o mnie chodzi i o ostatni rok... dawno nie było choćby tygodnia, który uznałabym za całkiem znośny, a teraz codziennie budzę się z nadzieją na dobry dzień, kroczę w nim (dniu) z podniesioną głową (bynajmniej nie z powodu pychy), z uśmiechem na ustach, a wieczorem rozmawiam z Bogiem dziękując za wszelkie pozytywy, które na mnie spłynęły i wciąż po mnie płyną. I znów mam ochotę dzielić się tą energią z wami. Zaniedbywałam tę stronę, wiem. Ale wiem też, że było naprawdę źle. Byłam u kresu sił. Tak, pisze o tym siedemnastoletnie dziewczę, ale nie czuję wstydu. Mam się wstydzić, że dopadł mnie chroniczny smutek? Poważnie... myślałam, że to się nigdy nie skończy. Wiem, że kiedyś może wrócić,
z prawdopodobnie zupełnie innego powodu i znów moja dusza będzie mogła być w agonalnym stanie, ale na razie jest spokój. I pokój. W serduchu. Na duszy. Mam się bać o tym mówić? O tym, że zostałam uratowana? Przez swoją wiarę, przez swoich rodziców, przez odwagę poproszenia o pomoc? O sięganiu po pomoc w kolejnym wpisie. Obiecuję, że wreszcie przerwę milczenie i opowiem wam o czymś, co jest dla mnie bardzo ważne.


Ostatni wpis był dość osobisty, tzn. pisany o konkretnej sytuacji, osobie. W życiu nie pomyślałabym, że tutaj zajrzy. Że ją to dotknie, poruszy i sprawi, że ruszy ona, by dać mi o sobie znać. Przeprosić. Boże! Tak mnie to wzruszyło... Mieć w sobie pokorę i odwagę, by zauważyć swój błąd, by umieć przeprosić i przyjąć wybaczenie. Niezwykle imponuje mi taka postawa. Bo wiecie... Mam wiele ran na sercu, ale znikoma ilość została zaszyta tym prostym słowem - przepraszam. Dlatego mocno doceniam to, co się wydarzyło. I owa sytuacja jest kolejnym powodem, by dziękować Panu za to życie. Tak nieprzewidywalne, piękne życie!
Chciałabym dodać jeszcze kilka słów na temat pewnego intrygującego weekendu (3-5 listopada), który spędziłam na rekolekcjach w znanym mi dobrze Klasztorze Braci Mniejszych Kapucynów w Mogilnie.
Emocje opadły, więc obędzie się bez tego wszystkiego, co miałam w głowie pod koniec tych dni. 

Kurs "Eureka" to kurs dla dzieciaków (tj. młodzieży *pełna powaga*) przygotowujących się do sakramentu bierzmowania. Nie chcę skupiać się na szczegółach (zresztą nie wolno mi, tak zarządzili przedstawiciele wspólnoty), pomówmy więc o tym, co z tego wyniosłam.
Przede wszystkim muszę przyznać, że to nie jest forma dla mnie. To byli niewiele starsi (a i młodsi się znaleźli) ludzie, którzy próbowali w jakiś poprawny sposób przekazać to, co mieli w programie i w sercach. I na sercach chcę się skupić. Bardzo mnie poruszyło ich podejście. Tacy młodzi ludzie... taka ogromna wiara! Coś fantastycznego. Rzadko się zdarza, naprawdę rzadko, by piętnasto/szesnastolatek tłumaczył mi, jak działa Pan Jezus w naszym życiu, cytował Pismo Święte, miał w sobie taaakie pokłady wiedzy teoretycznej i oczywiście, co najlepsze - praktycznej (świadectwa wiary).
To sprawiło, że przetrwałam te trzy dni z wewnętrznym zadowoleniem.
Mam jednak gdzieś w głębi siebie nadzieję na nieco poważniejsze rekolekcje, czy tzw. dni skupienia, które byłyby w formie głębszych refleksji, może pracy z Pismem Świętym. 

Bez spiny, bez chaosu. Rozumiecie. Kto wie, kto wie...
Cieszę się, że naszemu (tak, także i wciąż mojemu, na zawsze mojemu) katechecie chciało się z nami tam być. Mógł się przeciwstawić. Toż to dorosły facet jest. Ale zrobił to dla nas. Przemógł się, choć wiem, że to dla niego nie była jakaś ekscytująca forma duchowości. A jednak. Bardzo to doceniam.
Proboszczowi również składam wielkie dziękczynienie, bo widzę jak mu zależy na dzieciakach, a raczej na tym, by wzięli to wszystko, co się dzieje na serio, nie "dla jaj", nie tylko po to, żeby "odbębnić", ale by coś poczuli, by coś w nich drgnęło.
Co do tego drgnięcia... Mieliśmy chwilę, by wyjść na środek sali i powiedzieć, co o tym myślimy, co czujemy. Wyszedł katecheta, wyszłam ja i... wyszli ludzie po których absolutnie bym się tego nie spodziewała! Ależ mnie to wzruszyło. I chyba to jest to, o co ubiega nawet sam Bóg. By nie robić niczego na siłę, ale z potrzeby serca. Bardzo wierzę w tą wewnętrzną potrzebę. Chwała Panu i chwała wszystkim z którymi mogłam tam być.

W poniedziałek wygłosiłam na lekcji języka polskiego przemówienie na temat: "Jak odnaleźć się w wierze we współczesnym świecie?". Dostałam ocenę celującą. I usłyszałam również od osoby, o której wspominam w trzecim akapicie wpisu, iż przemówienie także miało wpływ na krok, który postawiła ku mej osobie. Dziękuję. Bóg działa. Nie mam co do tego wątpliwości.

Ufam, że przetrwaliście do końca. Choćby jedna osoba.

Trzymajcie się!

~~Zbuntowany Anioł

czwartek, 9 listopada 2017

Nasi nieprzyjaciele.

"Czasem krok, którego się boisz jest tym,
 który cię wyzwoli."

"Zawołałem z ucisku do Pana, Pan mnie wysłuchał i wywiódł na wolność. Pan jest ze mną, nie lękam się."
 PS 118, 5-6a

Dobry wieczór.

Od zawsze obierałam taktykę "oko za oko, ząb za ząb" w konfrontacji z nieprzyjemnościami, jakimi obdarzają mnie bliźni. Gdybym nie była od zawsze chrześcijanką, mogłabym rzec, że wybierałam taką postawę zanim poznałam nauki, którymi dzielił się z innymi Chrystus. Jednak jestem w takiej, a nie innej sytuacji, dlatego napiszę to w taki sposób:
Kiedy zaczęłam prawdziwie żyć przykazaniem miłości, dopiero zrozumiałam, jak należy postępować.

Miłość jest odpowiedzią na wszystko. Niezaprzeczalnie. Ufam, że nie ja jestem od weryfikowania komu należy się kop w tyłek, a komu wręcz przeciwnie. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć kwestii nastawiania drugiego policzka. Ktoś daje mi w gębę, a ja mam podejść jeszcze bliżej i przyjąć kolejny cios? Skądże. Ten drugi policzek to swego rodzaju tarcza i moja wewnętrzna pokora. Chcesz? Wal, a ja w zamian się do ciebie uśmiechnę. Chodzi o to, by się nie bać wybaczać. By spokojnie przyjąć czyjąś nienawiść wobec nas. Najwyraźniej ktoś ma powody. Jeśli nie potrafimy ich zrozumieć, nic nie szkodzi. Nie warto tracić czasu na zastanawianie się nad tym. Bywa i tak, że nie mamy z czego się tłumaczyć, a problem pozostaje w postrzeganiu nas przez bliźniego.
Mamy tylko dwa policzki. Nie dopuśćmy do trzeciego razu. Odejdźmy. Pomódlmy się. Dajmy działać Bogu.
Ostatnimi czasy spotkało mnie tak wiele dobra od ludzi, którzy idą drogą Jezusa, że tak naprawdę nawet nie mam zamiaru dopuszczać do tego, by ktoś mnie wgniótł w ziemię. Za długo na niej leżałam.

Wiem, że życie jest związane z byciem w relacji z innymi, ale co to za relacje, które tylko nas upadlają, nie podnoszą naszej samooceny, nie czynią go (życia) lepszym? W takim wypadku wolę iść sama. Wiem, że Ojciec czuwa i ma tak piękny plan na przyszłość, że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko czuwać i rozkoszować się tym, co mam teraz. Doceniać najskromniejsze aspekty, najcichsze sytuacje. Stanąć nieraz z tyłu i przyglądać się tłumowi, a nie z klapkami na oczach podążać za nim w nieznane.


"A miało być tak pięknie 
Miało nie wiać w oczy nam 
I ociekać szczęściem 
Miało być "sto lat! sto lat!""

Przepraszam, że to co napisałam może wydawać się bazgrołami, ale tak się kończy przekazywanie tego, co czuję.

Pokój i dobro! Trzymajcie się.

~~Zbuntowany Anioł

sobota, 28 października 2017

To nadal JA.

"To niesamowite jak głośny dźwięk ciszy może nieubłaganie na ciebie krzyczeć, przypominając, że jesteś zdany na samego siebie."

"Ja mam być ukrzyżowany dla świata, a nie mam tego świata krzyżować."

Cześć.

Tau, jeden z bardzo ważnych dla mnie muzyków powiedział niedawno w reportażu dla Dzień Dobry TVN: "Środowisko patrzy na mnie z przymrużeniem oka, ale jednocześnie z respektem. Mówią: ten gość ma flow, ma muzykę, warsztat, super teledyski, grafikę. No wszystko się u niego zgadza, tylko ten Bóg! Czemu ten Bóg?! O co mu chodzi z tym Bogiem?"

Ostatnimi czasy doświadczam czegoś podobnego. Według ludzi mam talent, ale - jak w przypadku Piotra - za dużo dla nich w moich tekstach Boga. I na początku byłam troszkę podłamana. "Ludzie nie czytają, bo jest tam On." - usłyszałam. Ale to właśnie On mnie uratował. I ratuje. Każdego dnia. Nam się wydaje, że jesteśmy w stanie samotnie prześlizgnąć się przez życie i może przy okazji osiągnąć coś ciekawego, wielkiego, co poruszy innych. To bzdura! Serio. Wielokrotnie krzyczałam ze łzami w oczach na Boga, że to życie jest niesamowicie niesprawiedliwe. Nieprawda. Jest niesprawiedliwe, gdy nie prosimy o pomoc Najwyższego. Ja prosiłam przez ponad rok o to, by wreszcie w tym moim nastoletnim życiu wydarzyło się coś ponad to, co było już znane i zaczynało swą monotonią bardzo mnie przygniatać. Prawie zabiła mnie tęsknota. Teraz zastanawiam się, za kim właściwie tak bardzo ujadałam. Za uczuciem, którym obdarzała mnie ta konkretna osoba, czy za Miłością Jezusa Chrystusa. Nie, inaczej! Tęskniłam za swoją wewnętrzną pewnością co do Jego mocy, która zawsze jest w stanie uratować upadłego człowieka. Tak długo chodziłam z wyciągniętą dłonią ku Jezusowi, że w końcu mi ją podał. Myślę jednak, że przez cały ten czas trzymał mnie za nią, ale czekał na ten wyjątkowy moment, w którym JA uwierzyłam, że to wszystko jest Prawdą.

Wiecie co? Jestem dogłębnie wzruszona, bo naprawdę dawno nie było we mnie tak ogromnej radości i pewnego rodzaju ulgi. Wiem, że jeszcze nie raz dostanę po gębie, ale odkąd poczułam dotyk Chrystusa i uświadomiłam sobie, że On zawsze jest gotowy na podanie mi Swej dłoni, czuję się jakby silniejsza w zwalczaniu zła, które z każdej strony próbuje mnie dopaść.
https://www.youtube.com/watch?v=uyKBhhkJ7WQ

"Wierzę? Tak wierzę, w życie wieczne,
 w życie piękne, życie we śnie
W życie niepojęte, w życie w Niebie, w życie wierzę
W życiu nie marzyłem, że otrzymam światło drugi raz
Ale mam je, dał mi je Pan, mów mi Tau"

Pewnie się powtarzam z niektórymi utworami, ale Tau jest tak cholernie wyjątkowym artystą, że mogłabym cytować jego teksty zawsze i wszędzie.
I chciałabym, by każdy choć raz zechciał skonfrontować się z tym, co tworzy. Za dwa tygodnie będę na jego koncercie. Ostatni raz na biletowanej imprezie byłam cztery lata temu. Dlatego tak bardzo się cieszę. No i przede wszystkim także ze względu na to, że to będzie kolejny genialny moment, by poczuć jak pięknie działa Pan w naszym życiu!

Trzymajcie się. Chyba znowu zacznę tu wpadać. Choćby dla samej siebie i tworzenia wspomnień. Kiedyś bardzo zależało mi na wyświetleniach, na tym, by jak najwięcej osób zajrzało tu dla samego zajrzenia, czasami nawet nic nie czytając, bylebym widziała te nic nieznaczące cyferki, które wzrastały. Dziś piszę, bo to pasja i nie mogę jej ot tak zatracić. A po drugie... Piszę, bo taka jest misja chrześcijan - ewangelizować. Czy Jezusa pragnął każdy przyjąć do swego serca? Nie. A On nadal robił swoje. To jest to.

~~Zbuntowany Anioł

niedziela, 8 października 2017

Na granicy.

"Jeszcze Cię kocham. Próbowałam przestać, ale zabić miłość jest trudniej niż człowieka. Wystarczy jedno uderzenie, żeby umrzeć, a miłość zdycha latami, męczy się, boli."

"Nieważne, ile dni w twoim życiu, ważne ile życia w twoich dniach."

Czołem!

"Różaniec do granic"... Przede wszystkim dla mnie te granice nie były polami walki, a różańce zamiennikami karabinów. Skądże! Szukałam w tym wszystkim sensu. I znalazłam go w ludziach. W ogromnej ilości Bożych dzieci, które zechciały poświęcić swoje cenne dwie godziny na modlitwę - prosiliśmy, dziękowaliśmy, przepraszaliśmy. Niejednokrotnie widziałam ogromne skupienie i głęboką zadumę na twarzy moich sióstr i braci. W ręku trzymały tę niezniszczalną tarczę dzieciaki, młodzież, dorośli i osoby w podeszłym wieku. Od koloru do wyboru. W kwestii ludzi i różańców. Niesamowita inicjatywa! Było zimno, wiał wiatr, padał deszcz, a my staliśmy jak wryci i stanowczym głosem wołaliśmy do naszej Matki, by miała w swej opiece nas, nasze rodziny, naszą ojczyznę. Modliliśmy się o POKÓJ. Dlatego nie podoba mi się nazywanie tego wydarzenia walką ze złem, a już na pewno nie walką z "falą Islamu, która zalewa Europę". Różaniec to nie broń. To tarcza. Nasze oparcie w trudnych chwilach.
Nie czułam się znudzona. Kiedy nie mogłam się skupić, przyglądałam się innym
i myślałam, że skoro oni dają radę, to i ja jestem w stanie. Dotrwałam do końca. Chwała Panu! Taka przygoda wwierciła się w moją duszę i niech tak zostanie. Byle się nie poddawać i trwać w modlitwie. Nie tylko jednorazowo przy okazji podobnych wydarzeń.
Ten dzień był dla mnie także totalnym wyjściem z tzw. "strefy komfortu" w której czuję się najlepiej. I bardzo się bałam. A jednak dałam radę. Choć cały autobus to były osoby starsze ode mnie o przynajmniej czterdzieści lat (z małymi wyjątkami). Słuchawki w uszy i jazda autobusem zleciała. Przy okazji postoju w drodze powrotnej spotkałam księdza, który uczył nas w ubiegłym roku. Ależ to było miłe! Poznałam go od razu. Zagadałam. Rozmawialiśmy chwilę. Serce się raduje podczas takich sytuacji. Świetny gość.

Taka mała rada... Nie milczcie. Poważnie. Możecie nawet na siebie nakrzyczeć najgłośniej jak potraficie. Ale przynajmniej wyrzucicie wszystkie te kumulujące się w was emocje. Bo cisza zabija. Naprawdę zabija. Niewyjaśnione sprawy są okropne. Jesteście tykającą bombą, która tak często przez ten brak kontaktu bierze całą winę na swoje barki. I powoli znika...
Nie dajcie innym zniknąć.

https://www.youtube.com/watch?v=_R21nhwyjGA


"W jakim będę stanie kiedy zacznie się odliczanie, Panie?"

~~Zbuntowany Anioł

poniedziałek, 2 października 2017

Za wszelką cenę.

"Wreszcie zrozumiałem, co to znaczy ból. Ból to wcale nie znaczy dostać lanie, aż się zemdleje. Ani nie znaczy rozciąć sobie stopę odłamkiem szkła tak, że lekarz musi ją zszywać. Ból zaczyna się dopiero wtedy, kiedy boli nas calutkie serce i na dodatek nie możemy nikomu zdradzić naszego sekretu. Ból sprawia, że nie chce nam się ruszać ani ręką ani nogą, ani nawet przekręcić głowy na poduszce."

 "One good thing about music: when it hits you, you feel no pain."

Hej.

Chciałabym umrzeć ze słuchawkami w uszach lub na nich. Muzyka to największe dobro tego świata. Jestem tak niesamowicie i bezgranicznie wdzięczna twórcom, którzy przelali swoje myśli, swoją pasję, całych siebie dla trzy/czterominutowych kawałków potrafiących zrobić z człowiekiem niewyobrażalne rzeczy. Doprowadzić do łez, wyprowadzić z okropnych myśli, odciągnąć od tego zawistnego świata.
Notatki z 29 września 2015 roku:
"Nie wiem, co z tym bierzmowaniem. Bo ja go nie kocham. Nie chcę mu się oddawać. Nie chcę, by był u mnie na pierwszym miejscu. To się nie wydarzy. Nie da się kochać jakiegoś ludzkiego wymysłu. Nie widziałam, nie słyszałam, nie miałam możliwości dotknięcia, dialogi, jakiejkolwiek interakcji, więc jak mogę go kochać? No kurwa, nie mogę."
Ha! A jednak się da. To właśnie bierzmowanie, wobec którego byłam tak niezwykle niepewna było przełomowym momentem w mojej wierze. Wiara w bezgraniczną miłość Boga jest dla mnie tak ogromną nadzieją, że sama czasem nie mogę tego pojąć. A może wcale nie trzeba tu niczego pojmować? Wystarczy w tym trwać. Wielokrotnie powtarzam, że ludziom ufającym Panu wcale nie jest prościej w życiu. Drogi do Królestwa Niebieskiego są kręte, usłane kamieniami (są czasami fragmenty płatków róż, jednak bardzo szybko potrafią zostać rozwiane), niejednokrotnie się nam obrywa, ale idziemy dalej. I choć czasem nie widzę w tym sensu, nadal kroczę Jego ścieżkami. Tyle razy "przejechałam się" na ludziach, że wolę wierzyć w dobro Boga. I od Niego potrafię się odwrócić, ale najbardziej zaskakujący i wzruszający jest fakt, że On nigdy nie zrobi tego wobec nas. Poważnie! Dlatego zawsze wracam. Zawsze. Ziemskie relacje są nietrwałe (może poza wyjątkowymi małżeństwami), z Nim jest inaczej. To mnie tak bardzo intryguje i pociąga. To kocham.
Szczerze? Nawet jak cała nasza chrześcijańska wiara u kresu życia okaże się totalną bujdą, to postaram się, by nawet przez sekundę nie przemknęła mi myśl: żałuję. Bo póki co nie żałuję. I nie chciałabym. Wiara trzyma mnie przy życiu. Amen.
"Życie jest tylko przechodnim półcieniem, 
Nędznym aktorem, który swą rolę 
Przez parę godzin wygrawszy na scenie 
W nicość przepada - powieścią idioty, 
Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą."

Powoli kończymy oglądanie czterogodzinnego przedstawienia losów szekspirowskiego dramatu pt. "Hamlet" i jestem doprawdy zachwycona tym,
co dane mi było dotychczas zobaczyć i usłyszeć. Sztuka godna oklasków aż do utraty czucia w dłoniach. Poważnie. Nie tylko ujęła mnie fabuła, ale tamtejszy język i to w jak fenomenalny sposób w swe role wczuli się aktorzy. Coś przecudownego. 

https://www.youtube.com/watch?v=J9gKyRmic20

~~Zbuntowany Anioł

sobota, 23 września 2017

Obłęd.

"I to jest samotność: że wszystkich chuj interesuje, co się z tobą tak naprawdę dzieje. Jesteś, jest w porządku, nie ma cię, też jest w porządku. Samotność jest wtedy, jak wychodzisz z roboty, bo w końcu musisz wyjść i zastanawiasz się, w którym kierunku iść. (…) nie wiesz gdzie, wszędzie tak samo dobry kierunek. Bo wszędzie tak samo chuj cię czeka."

Cześć.

Jestem już, jestem. Nie działo się nic, o czym chciałabym wam napisać, stąd ta dłuższa przerwa. Poza tym... Autentycznie skupiam się teraz na szkole, nawet jeśli mam wobec tego całego systemu edukacji zupełnie swoje zdanie.

Omówiliśmy wszystkie dziewiętnaście Trenów Jana Kochanowskiego i muszę przyznać, ze jego twórczość naprawdę mnie zaintrygowała. O ile w gimnazjum jakoś szczególnie mocno nie poruszyły mnie te wiersze, tak teraz, gdy każdy wers był przez nas ściśle omawiany i analizowany, niezwykle mnie poruszyła historia tego człowieka. Niektórzy powtarzali, że ciągle mowa jest jedynie o cierpiącym ojcu, który - ujmując to delikatnie - zaczyna świrować. Ale w tym szaleństwie było coś niepowtarzalnego i niezwykłego. Każdy Tren to była walka Kochanowskiego z Kochanowskim i to mnie tak bardzo dotknęło. Niesamowity obraz człowieka niepotrafiącego poradzić sobie z utratą tak bliskiej osóbki.

Teraz nasze rozważania skierowaliśmy wokół Lady Makbet, która wydawała się silną i niezależną kobietą, żądną krwi, a jak się okazało miała głęboko w sobie zakorzenione poczucie winy i bardzo wrażliwe sumienie, co również - jak w przypadku Jana - doprowadziło ją do obłędu, z którego nie mogła się otrząsnąć.
Wisienką na torcie tych lekcji jest prowadząca je nasza polonistka, której sposób mówienia, podejście do tematów i do nas jest przecudowne. Autentycznie się rozpływam, gdy siedzę w klasie i się w nią wpatruję oraz wsłuchuję. Zaraża pasją do swojego zawodu. Tzn. pokazuje mi, że można kochać to za co dostajemy miesięczne wynagrodzenie. Niebywała sprawa!

Niedawno trafiłam na pewien konkurs literacki. Wzięłam udział. Miałam wizję
i zrealizowałam ją, przelewając na papier wszystko co najlepsze. Wyszło naprawdę dobrze. Nie nastawiam się na nic, bo wiem, że nie jest to konkurs dla amatorów i prawdopodobnie nie mam najmniejszych szans, ale to nic! Trzeba działać. Jestem bardzo dumna, dlatego że to mój pierwszy raz, gdy wysłałam gdziekolwiek te bazgroły. Co ma być, to będzie. 

Jako szkoła z profilem wojskowym zakwalifikowaliśmy się do pewnego programu, który przewiduje raz w miesiącu wyjazdy szkoleniowe do Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych w Poznaniu i muszę przyznać, że to ogromna dawka nauki dla tych, którzy chcieliby faktycznie wiązać przyszłość z mundurem. Dla mnie to niesamowita przygoda, bo mogę od wewnątrz zobaczyć, czym tak naprawdę jest wojsko - konkretne zasady, czasem krzyk, pełna powaga, niemarudzenie nawet, gdy jest ciężko. Te zajęcia uczą mnie pokory. Robię swoje. Jest nad czym myśleć po takich dniach.


"(...) Zakochujesz się w jakimś miejscu, tak na zabój.
I musisz z niego odejść. Potem już boisz się kochać na zabój, bo boli."

Och, o. Kramer jak zwykle w punkt... Może jutro odnośnie tych słów wyskrobię jakieś dłuższe refleksje.

Trzymajcie się!

~~Zbuntowany Anioł

wtorek, 5 września 2017

Za żadne skarby.

"But seriously, when someone says: "Hey, you should listen to this song,
I think you'll really like it!" You totally should. Because even if you don't like it, the song means something to them, and they care enough to share it with you."

Cześć i czołem!

Znowu powrót do starego laptopa i to niezręczne uczucie, gdy nie możesz połapać się w sposobie ułożenia klawiszy, bo jest o pół mniejszy niż ten, który był twoim zastępczym. Wiem, problemy trzeciego świata tak bardzo. 

Ta pustka podczas kończenia - i przy zakończeniu - książki jest nie do opisania. Boże! Jak to boli... Chciałbyś móc zostać w tamtym świecie na wieki wieków.
Chcę stworzyć swoją historię na niekoniecznie kilkuset kartkach, niech będzie ich choćby sto, ale jeśli ktoś dzięki temu, co przelałam na papier mógłby nabrać nadziei, że życie ma sens.... No wiecie, poprzez pisanie, śpiew, malowanie, cokolwiek innego, można wyrazić wszystkie swoje najgłębiej skrywane emocje.
To są formy przekazu tego, co tkwi nam w umyśle, które niesamowicie mnie poruszają. To jest coś tak niewyobrażalnie pięknego! I mogę mieć w tym swój udział. W tym, że ktoś kiedyś po przeczytaniu moich bazgrołów - do których wyjątkowo mocno się przyłożę - także poczuje tę chwilową, nieprzyjemną pustkę po czymś, co wydawało się takie trwałe i tak doskonałe. To jednak nie lada wyzwanie, więc się nie śpieszę. Wielokrotnie słyszę: zacznij już, pisz, no dalej!
A ja zawsze spokojnie odpowiadam: okej, okej, wszystko w swoim czasie. I wierzę, że ten czas nadejdzie. Naprawdę. Nie muszę robić niczego na siłę. Na już. Tu i teraz. Bo to mogłoby być, po prostu, byle jakie. A byle jakie rzeczy nie poruszają. Po czymś, co zrobione zostało pod presją ludzi czy czasu, bez pasji, zapału i radości nie pozostawi w odbiorcy tej myśli, że chciałby więcej, że to było takie dobre, że mógłby w tej wspaniałości utonąć. Teraz wiele osób pisze dla samego pisania. Bo to modne. Bo ludziom można wetknąć pod nos niemal wszystko, co zostanie w idealny sposób nagłośnione. Nie chcę w tym uczestniczyć. Niech moja książka... Niech te przelane myśli, ta niepewność wobec słuszności pisania, wszystkie emocje towarzyszące tworzeniu trwają pół mojego życia, ale ostatecznie będę dzięki temu rzeczywiście szczerze spełniona i szczęśliwa, niż bym miała to robić, bo ktoś powiedział, że tak należało postąpić zważając przy tym na fakt posiadania przeze mnie "talentu". Jednak ten "talent" to nie wszystko. Uwierzcie.
Wróciłam ze szkoły i już wyczuwam te wszystkie nieprzyjemności, jakie będą towarzyszyły mi w tym roku. Wstawanie po piątej, nieprzerwane "ogarnianie tematów" przez osiem godzin, powrót o szesnastej. I tak codziennie. C o d z i e n n i e. Piątek nam odpuścili. Chwała Panu i dyrektorowi! Mogę pospać nawet do dziewiątej i wrócić o piętnastej. Wychowawcza i dwie godziny przysposobienia wojskowego. Czyli zaczyna się życie... byle do piątku. Chyba że jakimś cudem odnajdę w sobie pasję do nauki tego, co póki co - w samej teorii - wydaje się nie do pojęcia, gdy pomyślę, że chciałabym mieć także chwilę dla siebie czy dla was - na tej stronie. Zobaczymy, jak to się wszystko potoczy. Obym nie wykitowała za szybko. Będę nad tą kruchą siłą woli do życia pracowała. Z profesjonalistą w dziedzinie składania ludzi do przysłowiowej "kupy". Muszę przetrwać.

"Głębia Challengera" - polecam wam, bo skończyłam ją w trzy/cztery dni. Ponad trzysta stron walki bohatera z samym sobą. Z jego umysłem. W głównej mierze toczył bój na pograniczu rzeczywistości i marzeń, a raczej urojeń, bo wszystko powoli zaczęło mieszać mu się na tyle mocno, że nie mógł nad tym zapanować, bliscy go nie poznawali i wylądował w szpitalu psychiatrycznym. Coś niesamowitego. Bo autor zaczerpnął pomysł na książkę od własnego dziecka. Znał z autopsji to, co dla nas - podczas czytania - wydawało się w wielu momentach fenomenalną fikcją literacką. To książka dzięki której poznajemy świat - najprawdopodobniej schizofrenii - od najbardziej szczerej i wewnętrznej strony.

Och, ile bym dała, by móc zanurzyć się w jeszcze jednej podobnej lekturze, a nie tych książkach, które czekają mnie w roku szkolnym... Bardzo nad tym ubolewam.

Trzymajcie się! I... nie dajcie innym. Za żadne skarby.

~~Zbuntowany Anioł

piątek, 1 września 2017

Życie ma plan.

"Życie ma dla ciebie plan. Życie chce dla ciebie dobrze. Więc nawet jeśli jesteś teraz w depresji, to jest to coś dobrego. Weź ten czas, wykorzystaj go. Życie na ciebie zaczeka. I kiedy będziesz gotowy na życie, życie będzie gotowe na ciebie."

Hej!

No i mamy go - wrzesień... Nie, jeszcze nie do końca dociera do mnie ten fakt. Że to już. Naprawdę już. Nie ma zatrzymania się w czasie. Odwrotu. Jest tylko tu i teraz. I byle do przodu.

Wczoraj minęły dokładnie dwa lata od spotkania z osobą poznaną w czeluściach internetowego świata. Kontakt co prawda nie jest aż tak silny jak na początku, ale chyba tak jest z każdą znajomością. Coś po drodze się zadzieje i wszystko, co było przez jakiś czas nieskazitelnym pięknem, dziś jest tylko dobre. I nie mam za złe Bogu, że akurat w taki sposób pokierował tą relacją. Jestem za nią niezmiernie wdzięczna i duma mnie rozpiera, bo to wspomnienia na całe życie. Niepojęte uczucia tobą szargają, gdy masz świadomość, że się udało. Po takim czasie. Już wtedy mogło się "zepsuć", ale mimo kryzysów - przetrwałyśmy. Ja się w tym człowieku zakochałam. W tym poświęceniu. W tej jej chęci pokonania tak wielu kilometrów wyłącznie dla mnie. Wtedy naprawdę poczułam się ważna. To mnie w tym wszystkim najbardziej wzrusza. Zrobić tak wiele dla jednej osoby. Zawsze miło wrócić pamięcią do tamtych chwil. Było wspaniale.

W niedzielę przejechałam z moimi zajebiście dobrymi koleżankami dziewiętnaście kilometrów, a w środę podbiłyśmy ten wynik i ukochana aplikacja, co się zwie Endomondo pokazała, uwaga, uwaga... Czterdzieści pięknych kilometrów. Rzeczywiście owa trasa miała w sobie urok. To nie to samo, co trzykrotne wrócenie się do sklepu oddalonego o pięćset metrów, bo mama zwróciła ci uwagę, żeś zapomniał tego i tamtego. Rozumiecie? Ból czterech liter niemiłosiernie dawał o sobie znać. Nogi nie bolały. Moje pewnie były przyzwyczajone dzięki górskim wędrówkom. I chwała im za to! Co prawda dopiero pod koniec wakacji porządnie ruszyłam się ze znajomymi, by spędzić z nimi więcej czasu, ale lepiej późno niż... sami wiecie.

Co by nie było, że jestem szalonym i rządnym przygód człowiekiem...
Od dłuższego czasu interesowałam się osobą pana Roberta Rutkowskiego - psychoterapeuty, dla którego temat narkotyków jest szczególnie bliski. Po wywiadach u Łukasza Jakóbiaka postanowiłam wreszcie zakupić jego książkę "Oswoić narkomana", która również jest wywiadem (tym razem z Ireną A. Stanisławską), tyle że spisanym i takim - w moim przypadku - na dwa dni, a nie dwie godziny.
Nienawidzę tego uczucia pustki, które towarzyszy mi, gdy skończę coś, co dogłębnie mnie pochłonęło. Książka ta jest fenomenalnym świadectwem człowieka - w tym przypadku - pochłoniętego przez świat zakazanych, przebrzydle chytrych i przebiegłych substancji. Bagno o jakim się nam nie śniło. I którego nawet ta książka, to świadectwo, ten człowiek... nie są w stanie stuprocentowo prawdziwie przekazać. Po prostu się nie da. Można sobie wiele wyobrażać, ale to nigdy nie będzie tym samym uczuciem, co autentyczne przeżycie danej sytuacji. Ale wolałabym, by nikt z nas nie musiał tego doświadczać. Tego, co na początku wydawało się idealnym przysmakiem na głód akceptacji, poczucia bezpieczeństwa, pełnego wyluzowania, a po miesiącach, a wręcz dopiero latach... okazało się otchłanią, w którą wpatrywaliśmy się na tyle długo, że sama zaczęła na nas spoglądać (nawiązując do pełnego cytatu Fryderyka Nietzschego - "Jeżeli długo patrzysz się w otchłań, otchłań zaczyna patrzeć się na ciebie".).
Dołączyłam niedawno do pewnej grupy na Facebooku, na której akurat wczoraj pojawił się post odnośnie książek, których bohaterowie mają problemy z psychiką. I trafiłam na kilka komentarzy z tytułem "Głębia Challengera" - Neal Shuterman. Zachęcił mnie opis, opinie, fakt jak wiele osób ją polecało. A że miałam w planach wybranie się do centrum, wstąpiłam do Empiku i... wykupiłam ostatnią sztukę. Fart, nie?! Dobrze się ją czyta, choć jest dość, powiedziałabym "zagmatwana". Ma w sobie wiele z gatunku fantastyki, trzeba wszystko dokładnie analizować i wyobrażać w głowie. Twardo stąpam po ziemi, ale od czasu do czasu nie zaszkodzi sięgnąć myślami do świata marzeń i wyobrażeń autora. Więc czytam. Dam znać, co i jak, gdy skończę.
Luźny wpis dziś, mam nadzieję, że choćby jednej osobie zechciało się przeczytać te bazgroły do końca. Dzięki!

~~Zbuntowany Anioł