wtorek, 20 kwietnia 2021

Szkolne praktyki.

 "Aby być wielkim człowiekiem, dosyć jest prawie być wielkim dziwakiem."

Cześć! 

Cytat pochodzi z książki Ulana Kraszewskiego, którą w ramach zaliczenia historii literatury polskiej musiałam przeczytać i która bardzo mnie ujęła, choć niełatwo było się zebrać w sobie, by przez nią przebrnąć. Na szczęście kolejny semestr przebiegł bez większych problemów w takim sensie, że niczego nie musiałam poprawiać. Inaczej sprawy miały się, gdy właśnie po egzaminie z hlp i po rozmowie z profesorem w ramach omówienia zaliczeniowego eseju pt. "Ferdydurke, czyli pochwała niedojrzałości", poczułam się jak ostatni śmieć (nie zostało mi powiedziane wprost, że jestem do niczego, wyczytałam takie wnioski "między wierszami"), którego miejsce jest na ziemi i który powinien mieć świadomość swojej porażki. Przyznać jednak muszę, że to załamanie wbrew pozorom nie trwało długo. Wiedziałam, że za moment zaczną się nowe zajęcia i nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, które przecież i tak koniec końców okazało się mnie nie ubrudzić. Sama stawiam granice swoich załamań, smutków, niemocy czy prokrastynacji. I wciąż nieustannie uczę się, jak sobie z tym całym gównem radzić. Bo nie jest łatwo, ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że da się nad tym zapanować. Nie mówię o skrajnych sytuacjach, bo od tego mam odpowiednich specjalistów, ale przy względnie prostych sytuacjach, które jednak sprawiają mi wewnętrzny ból, staram się jakoś "ogarniać" (jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało) i póki co jestem na dobrej drodze. 

 
A więc tak, stało się, zaczęłam szkolne praktyki. Ileż paraliżującego niemalże całe ciało było we mnie lęku przed wykonaniem telefonu do polonistki ze szkoły podstawowej (i gimnazjum). Nie rozmawiałyśmy kilka lat, a ja dzwonię i przy okazji dwóch telefonicznych konwersacji za każdym razem przegadujemy prawie pół godziny. Po takim czasie znowu słyszę: pomogę cibędzie dobrzedamy radę. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek wspominałam o niej tutaj. Chyba nie, dlatego może to jest ta właściwa chwila.


Pani K była pierwszą osobą, która zadała nam do napisania opowiadanie, którego tematem była bodajże przyjaźń człowieka ze zwierzęciem. Pamiętam jak dziś, że szykując się do wyjazdu na mszę świętą pomysł znienacka wpadł mi do głowy i zaczęłam szybko go zapisywać w pierwszym lepszym zeszycie, będącym w tamtym czasie w polu mojego widzenia. To musiała być męcząca godzina, bo kiedy tylko wróciłam do domu, dopisałam resztę i jak wielkie było moje zdziwienie, gdy przeliczyłam strony tych odręcznych bazgrołów... Wyszło 16 stron, a przepisawszy wszystko na kartki A4 było ich około 3, co wiązało się z wyszczerzeniem oczu każdego w klasie i chyba nawet samej nauczycielki. Po jakimś czasie prace do nas wróciły... I tu zaczyna się początek mojej ciężkiej drogi, by uwierzyć w swoje umiejętności. Pani K stanęła na środku klasy, trzymając jako ostatnią właśnie moją kartkę z opowiadaniem i zapytała, czy może je przeczytać na głos. Wyraziłam zgodę i tak też zrobiła. Przez kolejne lata wielokrotnie dostawałam najwyższe oceny (z małymi wyjątkami) z prac pisemnych, dzięki czemu zaczęłam pisać do szuflady, później powstała ta strona, aż w końcu życie potoczyło się tak, że znalazłam się na studiach, które doprowadziły mnie właśnie do tego momentu.

To i tak bardzo skrótowy opis mojej relacji z Panią K, bo tak naprawdę dzięki jej szybkiej reakcji na moje nieciekawe zmiany zachowania, jakiś nastoletni bunt przeciwko światu, który objawiał się w cholernie niekonstruktywny sposób, nigdy niczego sobie nie zrobiłam. I jeżeli kiedykolwiek będę miała możliwość dojścia do momentu kariery nauczycielskiej, do jakiego doszła ona, to właśnie chciałabym postąpić tak samo w przypadku tych, którzy się w tym świecie nie potrafią do końca odnaleźć. Zresztą, Pani K nie była jedyna, ale o tym może napiszę kiedyś w innym miejscu.
Do dziś nie wiem, co mnie podkusiło, by zdecydować się na taki kierunek studiów. Może właśnie przez ten sentyment przepełniony pewnością, że w przyszłości będzie okazja zasiąść w pokoju nauczycielskim z dorosłymi "po fachu", którzy ukształtowali to jakże pokręcone życie młodego szczyla, jakim byłam. Być może również przez taką myśl, że kilkoro z nich do końca mych dni będę mogła nazywać autorytetami, a nie ma przecież nic lepszego niż mieć na tym ziemskim padole żywe inspiracje do tego, by być lepszym człowiekiem i jeszcze móc te wartości przekazać dalszemu pokoleniu. Tak naprawdę nie ma jednej odpowiedzi na pytanie, co przyświecało mojej decyzji. Jedno wiem na pewno: Życie to przygoda i nieustanna droga do tego, by kiedyś móc usiąść i uznać, że jest się spełnionym. Nie wiem, czy kiedykolwiek znajdę się w takim momencie i czy rzeczywiście cel jest dla mnie ważniejszy od samego procesu dochodzenia ku niemu. Skłaniałabym się chyba jednak bardziej w stronę tego drugiego namysłu. 

Oczywistym jest, że nie tak sobie to wszystko wyobrażałam. Właściwie nikt nigdy nie pomyślałby, że nasz świat przewróci się do góry nogami. Wciąż mam takie momenty, kiedy jest mi straszliwie przykro z powodu zaistniałej sytuacji. Ale po pierwszych obserwacjach lekcji w trybie zdalnym gdzieś ten bunt i niemoc na świat zniknęły, a w zamian pojawiła się przeogromna radość, że w ogóle mam zaszczyt w tym wszystkim uczestniczyć. I oby ten zapał nie zniknął. Tak mi dopomóż, Panie Boże, Losie, jakakolwiek Siło napędzająca ten pokręcony świat. Amen.

Do miłego! 

Zbuntowany Anioł