niedziela, 1 grudnia 2019

Zachwyt nad życiem.

"Nienawiść da ci siłę, jeden z drugim, żebyś zrobił rozbieg i uderzył głową w ścianę, ale tylko miłość sprawi, że ta ściana pęknie."


Cześć!

Dwudziestego siódmego listopada minęły dwa miesiące odkąd moje życie obróciło się do góry nogami i po raz pierwszy od bardzo długiego czasu stoję w pionie, ale bez jakiejś pychy w sercu, bo nigdy nie wiem, co los szykuje dla mnie na najbliższe dni. Dlatego czuję się bardzo dobrze i korzystam z tego całą sobą, jednak najpiękniejsze jest to, że mogę teraz poznawać świat u boku drugiego człowieka. Ale na pisanie o miłości przyjdzie czas.

Dziś pierwsza niedziela Adwentu. Ksiądz powiedział, że przyjście Jezusa nie może nas zaskoczyć, musimy być na to spotkanie przygotowani. I ten kilkutygodniowy czas jest tym idealnym na to, by radośnie przygotować się na przyjście Zbawiciela. Możemy to zrobić poprzez uczestniczenie w roratach, w niedzielnej mszy czy tak po prostu poprzez nasze codzienne świadectwo wiary
i przynależności do Chrystusa Pana. Najważniejsze, by się odważyć pójść za Nim i w pełni oddać się Jego woli, która naprawdę ma w swym zanadrzu piękno niemożliwe do opisania ludzkimi słowami. Bardzo mocno temu ufam.

Przypominam sobie od razu moją ostatnią sesję terapeutyczną podczas której pani zaproponowała mi, bym zaczęła uczyć się zachwycać tym światem każdego dnia. Brzmi banalnie, ale może warto spróbować? Szczególnie teraz, gdy czekamy na NIEGO? 
Wstańcie i choćbyście postawili na podłodze pierwszą lewą nogę, choćby wam było ciężko otworzyć powieki, choćby to miał być rzekomo "odgórnie" najgorszy dzień podczas całego tygodnia... wyjrzyjcie przez okno i zwyczajnie uśmiechnijcie się do świata. Do Boga (!), który po raz kolejny dał wam możliwość obudzenia się i przeżycia kolejnego dnia.
I nie myślcie, że jest mi łatwo o tym pisać, myśleć, rozmawiać z terapeutką. Skądże! Przez wiele miesięcy każdy poranek był dla mnie udręką i zamiast dziękować za to, że mogę żyć... modliłam się tylko o to, by kolejny dzień nie musiał nadejść.

Wiecie, wcale nie jest mi łatwo iść za Jezusem, bo poznaję nurty filozoficzne, w których sposób myślenia o Bogu jest niezwykle zaskakujący, a osobiście jestem bardzo otwarta na poszukiwanie swojej drogi, dlatego kiedy wykładowca porusza te zawiłe tematy, tj. początki odnajdywania siebie w świecie, to sama do końca nie wiem, którą drogą tak naprawdę chcę iść. Ale to dobrze. Dobrze, że jesteśmy jako jeszcze młodzi ludzie stawiani niejako pod ścianą i wciąż możemy szukać i wybierać co dla nas najciekawsze, najważniejsze, najpiękniejsze. Patrząc na swoje życie widzę jak wciąż się ono kształtuje, jak cholernie skomplikowane jest i jak wiele jeszcze przede mną, by móc stanąć i powiedzieć, że czuję się spełniona.

A trzy tygodnie temu zmarł nasz pies. Po 17 latach? Coś w ten deseń, nie pamiętam dokładnie, ale sędziwy, niesamowity wiek. Dlatego z jednej strony już bardzo długo widzieliśmy jak uchodzi z niego życie, a mimo to, gdy los dał nam w gębę i zabrał go gdzieś poza ten świat, to się człowiekowi zrobiło niepojęcie przykro i wylał wiele łez.
Mam jednak szczerą nadzieję, że dla piesków też jest zbawienie, raj, fajne życie poza tym tutaj.


W następnym wpisie postaram się zrobić krótką recenzję książki, z której pochodzi cytat na początku posta: "Czarne Słońce" Jakuba Żulczyka. Dawno ją skończyłam i muszę zacząć czytać kolejną, tym razem taką na której będę opierała swoją pracę semestralną z jednego przedmiotu, ale chętnie dla was do niej wrócę, bo na pewno chciałabym także do niej odwołać się pisząc na wybrany na zajęcia temat.

Trzymajcie się! 

I pamiętajcie o zachwycie. 

Zbuntowany Anioł