sobota, 27 kwietnia 2019

12 lat minęło...

"- Możesz być, kim chcesz - powiedziała nauczycielka, wręczając mi dyplom za dobre wyniki w nauce. Zmartwiło mnie to, bo nie wiedziałam, kim chcę być ani nawet kim tak właściwie jestem."

Cześć!

Jak widać nie taki koniec... Ale to wyjątkowy czas dla mnie, dlatego postanowiłam go tutaj uwiecznić. 

Powyższy cytat pochodzi z książki "Pestki" Anny Ciarkowskiej, na którą natknęłam się na profilu pewnej blogerki, którą obserwuję od jakiegoś czasu (no dobra, może od ponad roku). Już pierwsza strona mnie zaintrygowała, żeby nie powiedzieć, że wręcz zachwyciła. Dlatego mając przy sobie te czterdzieści złotych postanowiłam ją kupić. I nie żałuję. Pochłonęłam ją w dwa dni. Ani minuta nie była dla mnie stracona. Ile się przy niej napłakałam... ze smutku, ze wzruszenia, z radości, że autorka pomimo ogromnego bólu, który dało się bardzo mocno odczuć, ją napisała. 

Zdecydowałam się spośród ogromu wszystkich zdań, które podczas czytania zaznaczyłam, wybrać właśnie to, ponieważ skończyłam wczoraj szkołę. Nie kolejny rok szkolny, ale pewien etap w życiu. I jeśli o mnie chodzi, to nie uczyłam się dobrze. Nie uczyłam się nawet przeciętnie. Ale z ręką na sercu przyznaję, że nigdy o te cyferki nie walczyłam. Zawsze, kiedy trafiła się ocena niedostateczna czułam niedosyt i lekki wstyd, że przecież nie jestem głupia i na pewno wyciągnęłabym trójkę czy czwórkę, ale jestem paskudnym leniem i stąd takie wyniki. To samo miałam z piątką czy szóstką przy np. pracach pisemnych. Super było się wyróżnić na tle klasy, usłyszeć dobre słowo, poczuć wewnętrzną dumę, ale nigdy do tego nie dążyłam. Piątki... w ogóle oceny nie były dla mnie celem (no chyba, że walczyłam w ogóle o dostanie się do następnej klasy).
Nieważne. Ważne, że szkoła zawsze była dla mnie jak drugi dom. Wiem, wiem, psioczyłam niemiłosiernie na niektórych nauczycieli, kumpli, czy zwariowane sytuacje, które sprawiały, że już nie chciałam tam wrócić. Ale to tylko kropla w oceanie tych wszystkich momentów, które ze wzruszeniem zapisywałam w swoim prywatnym notesie czy które wspominam z wielkim uśmiechem do dziś.

Szkoła to dla mnie priorytet. Spędziłam tam przecież większość swojego dzieciństwa. Najbardziej utkwił mi jednak w głowie okres podstawówki i gimnazjum, bo miałam ten przywilej, że uczęszczałam przez tyle lat do tego samego miejsca. I było to miejsce w którym zakochałam się po uszy. Czasami ciężko było się powstrzymać od wyrzucenia budzika za okno i przespania jeszcze z dwóch godzin, ale to był taki okres, kiedy wiedziałam po co i dla kogo wstaję.

Wiecie, to jest tak, że jeśli chodzi o konkretną wiedzę z danych przedmiotów... ciężko pewnie byłoby mi dziś coś z siebie na pewne tematy wykrztusić, choć np. do matury z matematyki przygotowuję się z nauczycielką z gimnazjum i dlatego nie jest w tej kwestii najgorzej. Mam jednak na myśli, że to był czas, kiedy uczyłam się życia. Domyślam się jak to brzmi, ale rzeczywiście tak było. Moi nauczyciele z poprzedniej szkoły nauczyli mnie przede wszystkim umiejętności znalezienia choćby 10 minutowej przerwy pomiędzy pewnymi czynnościami na rozmowę z drugim człowiekiem, a w ich przypadku z człowiekiem młodym, błądzącym, dopiero co szukającym nadziei, dobrego słowa, czułego spojrzenia, które dawało mi jako dzieciakowi ogromne poczucie bezpieczeństwa. Bezgranicznie im ufałam, byli (niektórzy wciąż są, prawdopodobnie pozostaną do końca życia) dla mnie autorytetami, ludźmi na których spoglądałam, widziałam ich pasję oraz miłość do wykonywanego zawodu i myślałam: chcę być taka jak oni.
Koniec roku szkolnego 2015/2016 był gigantycznym ciosem w serce. Autentycznie nie mogłam się pozbierać. Tak naprawdę dopiero teraz, po latach, opuszczając mury szkoły ponadgimnazjalnej, przebrnąwszy przez moją małą po-szkolną żałobę, zaczęłam sobie to życie jako tako sama układać.

Liceum to była jazda bez trzymanki. W pierwszej klasie wagarowanie, totalne odrzucanie tego, co chcieli nam nauczyciele przekazać, moja pierwsza sierpniowa poprawka...
Przez drugą klasę jakoś się prześlizgnęłam, kontakty z nauczycielami były już nieco bardziej przyjacielskie, obyło się bez przychodzenia do szkoły w wakacje
i nadeszła klasa trzecia - maturalna. Było ciężko, bo odgórnie narzucona presja oraz ciągła świadomość, że wszystko co robimy robimy po to, by porządnie zdać maturę nie dawały nam spokoju. Ale przetrwaliśmy. I to wczorajsze uroczyste pożegnanie po raz kolejny utwierdziło mnie w przekonaniu, że żaden pasek na świadectwie nie wzruszyłby mnie tak bardzo jak wiara nauczycieli w ten mój ośli umysł. Żadne wyróżnienie na środku sceny nie dałoby mi tyle satysfakcji, co te niewyobrażalnie czułe uściski dorosłych, które miałam przyjemność doświadczyć.
Nic równie mocno nie podbudowałoby mnie jak ich wczorajsze łzy podczas wspólnego dziękowania za wszystko, co się między nami wydarzyło.


Cieszę się, że jestem tu gdzie jestem. Przetrwałam i tak naprawdę czuję, że wygrałam. Wygrałam bilet do dorosłego życia, które z pewnością pokopie mnie stokrotnie bardziej niż dotychczasowe. Wiem jednak, że dzięki temu wszystkiemu, co dane mi było przeżyć przez te 12 lat edukacji jestem silniejsza i staram się mieć oczy szeroko otwarte na to, na co otwarte mieli moi nauczyciele. 

Jestem ogromnie wdzięczna. Zawsze będę. I nigdy... nigdy nie zapomnę.
~~Zbuntowany Anioł