niedziela, 1 grudnia 2019

Zachwyt nad życiem.

"Nienawiść da ci siłę, jeden z drugim, żebyś zrobił rozbieg i uderzył głową w ścianę, ale tylko miłość sprawi, że ta ściana pęknie."


Cześć!

Dwudziestego siódmego listopada minęły dwa miesiące odkąd moje życie obróciło się do góry nogami i po raz pierwszy od bardzo długiego czasu stoję w pionie, ale bez jakiejś pychy w sercu, bo nigdy nie wiem, co los szykuje dla mnie na najbliższe dni. Dlatego czuję się bardzo dobrze i korzystam z tego całą sobą, jednak najpiękniejsze jest to, że mogę teraz poznawać świat u boku drugiego człowieka. Ale na pisanie o miłości przyjdzie czas.

Dziś pierwsza niedziela Adwentu. Ksiądz powiedział, że przyjście Jezusa nie może nas zaskoczyć, musimy być na to spotkanie przygotowani. I ten kilkutygodniowy czas jest tym idealnym na to, by radośnie przygotować się na przyjście Zbawiciela. Możemy to zrobić poprzez uczestniczenie w roratach, w niedzielnej mszy czy tak po prostu poprzez nasze codzienne świadectwo wiary
i przynależności do Chrystusa Pana. Najważniejsze, by się odważyć pójść za Nim i w pełni oddać się Jego woli, która naprawdę ma w swym zanadrzu piękno niemożliwe do opisania ludzkimi słowami. Bardzo mocno temu ufam.

Przypominam sobie od razu moją ostatnią sesję terapeutyczną podczas której pani zaproponowała mi, bym zaczęła uczyć się zachwycać tym światem każdego dnia. Brzmi banalnie, ale może warto spróbować? Szczególnie teraz, gdy czekamy na NIEGO? 
Wstańcie i choćbyście postawili na podłodze pierwszą lewą nogę, choćby wam było ciężko otworzyć powieki, choćby to miał być rzekomo "odgórnie" najgorszy dzień podczas całego tygodnia... wyjrzyjcie przez okno i zwyczajnie uśmiechnijcie się do świata. Do Boga (!), który po raz kolejny dał wam możliwość obudzenia się i przeżycia kolejnego dnia.
I nie myślcie, że jest mi łatwo o tym pisać, myśleć, rozmawiać z terapeutką. Skądże! Przez wiele miesięcy każdy poranek był dla mnie udręką i zamiast dziękować za to, że mogę żyć... modliłam się tylko o to, by kolejny dzień nie musiał nadejść.

Wiecie, wcale nie jest mi łatwo iść za Jezusem, bo poznaję nurty filozoficzne, w których sposób myślenia o Bogu jest niezwykle zaskakujący, a osobiście jestem bardzo otwarta na poszukiwanie swojej drogi, dlatego kiedy wykładowca porusza te zawiłe tematy, tj. początki odnajdywania siebie w świecie, to sama do końca nie wiem, którą drogą tak naprawdę chcę iść. Ale to dobrze. Dobrze, że jesteśmy jako jeszcze młodzi ludzie stawiani niejako pod ścianą i wciąż możemy szukać i wybierać co dla nas najciekawsze, najważniejsze, najpiękniejsze. Patrząc na swoje życie widzę jak wciąż się ono kształtuje, jak cholernie skomplikowane jest i jak wiele jeszcze przede mną, by móc stanąć i powiedzieć, że czuję się spełniona.

A trzy tygodnie temu zmarł nasz pies. Po 17 latach? Coś w ten deseń, nie pamiętam dokładnie, ale sędziwy, niesamowity wiek. Dlatego z jednej strony już bardzo długo widzieliśmy jak uchodzi z niego życie, a mimo to, gdy los dał nam w gębę i zabrał go gdzieś poza ten świat, to się człowiekowi zrobiło niepojęcie przykro i wylał wiele łez.
Mam jednak szczerą nadzieję, że dla piesków też jest zbawienie, raj, fajne życie poza tym tutaj.


W następnym wpisie postaram się zrobić krótką recenzję książki, z której pochodzi cytat na początku posta: "Czarne Słońce" Jakuba Żulczyka. Dawno ją skończyłam i muszę zacząć czytać kolejną, tym razem taką na której będę opierała swoją pracę semestralną z jednego przedmiotu, ale chętnie dla was do niej wrócę, bo na pewno chciałabym także do niej odwołać się pisząc na wybrany na zajęcia temat.

Trzymajcie się! 

I pamiętajcie o zachwycie. 

Zbuntowany Anioł

niedziela, 27 października 2019

Czego Ci trzeba?

"Oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba."

Czołem!

Słucham sobie utworu Marcina (Kali) i rzeczywiście czuję od miesiąca, że nic prócz tego co mam mi nie potrzeba. Jasne, mam jakieś plany, marzenia, cele do osiągnięcia, ale jest dobrze po prostu "tu i teraz" i nie mogę uwierzyć w to, że jest mi tak przyjemnie i jestem pełna wdzięczności za życie dzięki poznaniu jednej osoby. Reszta jest tylko dopełnieniem, czymś co teraz dostrzegam wyraźniej,
z większym poszanowaniem i radością z tego jak naprawdę cudowny może być ten świat, pomimo wszystko, naprawdę pomimo wszelkiego zła i niedogodności. Kocham życie "uparcie i skrycie" i nawet wtedy, kiedy "myślę: ech, ty życie łez mych winne, n
ie zamienię cię na inne" jak śpiewa Edyta Geppert.

Na studiach jest mi coraz lepiej, powoli chyba się w pełni oswajam z nowym etapem, to chyba dzięki tym wszystkim wiadomościom, które nam wykładowcy przekazują. Jestem wniebowzięta, że w końcu, po tylu latach mogę uczyć się tego, co naprawdę mnie kręci bez drżenia na myśl o sprawdzianie z matmy czy przyrki. Filozofia jest strasznie zagmatwana, ale to jak obszerne robię z niej notatki świadczy o tym, że ma światu wiele do przekazania i bardzo mnie to fascynuje.

"W wiedzy zawarty jest postulat dzielenia się nią
 z innymi."

Świetna jest także psychologia, bo znam te tematy od strony praktycznej (terapia), a teraz mogę poznać pewne schematy w teorii i mieć jeszcze silniejsze motywacje do zmiany, gdy sobie bardziej uświadomię niektóre sprawy.

Nie sposób nie wspomnieć o pedagogice i lekcji dotyczącej kompetencji wychowawczych, ponieważ to priorytetowe przedmioty, które mają nas troszkę mentalnie przygotować do przygody jaką jest praca w szkole. Boję się praktyk, bo gdy sobie o tym rozmawiamy to wydaje się takie proste... może nie proste, ale człowiek na początku drogi ma ogromne ambicje, żeby zbawić świat i naprowadzić tych młodych ludzi na jak najlepszą drogę, a także wspierać w tej, którą postanowią sami wybrać. Byle się nie wypalić na początku. Dawać z siebie wszystko z jednoczesnym zachowaniem pewnego dystansu, by praca zbyt mocno nie wpływała na życie prywatne, a niestety osobiście wiem, że na pewno emocjonalnie będę zabierała ten szkolny świat do swojego domu. Ufam jednak, że z czasem naprostuję myślenie i będzie tylko lepiej ze sprawą zaangażowania w życie dzieci.
Miałam niedawno taki okres, że jeździłam do mojej przyjaciółki zamiast na Eucharystię, ale obejrzałam jakiś czas temu głośny polski film "Boże Ciało" i tak niezwykle mnie wzruszył (autentycznie wycierałam łzy przy kilku przepięknych scenach), że szłam dziś do kościoła z taką myślą, że jednak potrafi mnie podbudować na duchu to co się podczas tej godziny dzieje. Może to nasz proboszcz, który zawsze kończy kazanie w taki sposób, że aż ciężko mi przez gardło przechodzi wyznanie wiary, bo wiem jak wielu wiernych mówi je z automatu, a w mojej głowie huczą te słowa, które przed chwilą ksiądz wypowiedział i które tak bardzo mnie dotknęły i chcę, by się w pamięci zachowały. Ale cisza też jest modlitwą, czasem najlepszą.
Dlatego bardzo was zachęcam do pójścia na ten film albo gdy już wyjdzie na DVD kupić i obejrzeć z rodziną czy przyjaciółmi, bo jest warty każdej minuty.

PS: "Jokera" też polecam obejrzeć. To co zrobił Phoenix... brak słów, trzeba ten film samemu przeżyć. 

Trzymajcie się.

~~Zbuntowany Anioł

niedziela, 13 października 2019

Jesteś wdzięczny?

"Nie ma ucieczki z mojej klatki, a myślałem o tym długi czas
Nie ma gwarancji, że nie będę musiał przeżyć tego drugi raz
Więc idę dalej przed siebie, choćby mi pluli w twarz"

Hej!

Złapałam się dziś w kościele na tym, że miałam ochotę zapisać każde - według mnie - bardzo trafnie ujęte przez proboszcza słowa. To przez studia. Odbywa się wykład i wyłącznie ode mnie zależy jak wiele zapiszę. I rzeczywiście walczę o zapamiętanie każdej myśli, bo ta wiedza jest tak niepojęta dla mojej skromnej osoby, że chciałabym, by się w głowie zakorzeniła i mogła być przekazywana dalej.
Ciężko mi jest się trochę do tej formy przyzwyczaić. Wydaje się być korzystniejsza, bo wypływa z człowieka przede mną wielka pasja i spontaniczność, a nie podawane dla każdego gotowce, jednak za czasów poprzedniego etapu edukacji chyba łatwiej było się połapać w zapiskach, teraz trzeba wszystko układać samemu. Ale takie jest życie... dorosłe życie, jak to mówią. Do którego zresztą cały czas próbuję wkroczyć bez łez i lęku, tyle że jest to cholernie trudne...
Cieszę się, że dzisiaj nie usłyszałam na kazaniu po raz kolejny listu z którego i tak nic bym nie zrozumiała.
Ksiądz mówił o tym, że nasza wiara, taka prawdziwa i szczera powinna zacząć się od zaufania w bezmiar obfitych łask, które zsyła nam Bóg choćby przez sam fakt, że zawsze jest z nami. Chodzi o bezgraniczną ufność w to, że Jezus jest w stanie pomóc nam przezwyciężyć wszelkie obawy i ciężkie sprawy, które napotykamy na drodze do zbawienia, ale dosięgnie nas ono tylko wtedy, gdy nie skupimy się wyłącznie na tym jak dobry jest Bóg, ale pokornie Mu za całą pomoc podziękujemy. Ufność i dziękczynienie - to jest wiara.

Eucharystia jest najpiękniejszym momentem wdzięczności za dary, które Bóg nam bezinteresownie oferuje. Tak, bezinteresownie, bo myślę, że jest na tyle miłosierny i litościwy, że sam z siebie nie oczekuje na słowo: dziękuję, bo w końcu dał nam wolność i liczy na to, iż sami zdecydujemy się do Niego przyjść i powiedzieć: dobrze, że jesteś, Ojcze. Jak cudownie, że jesteś i dajesz mi tak wiele!

Hipokryzja jest okropna. Chodzić do kościoła, by wypełnić jakiś obowiązek, to najgorsze co może człowiek wiary zrobić. Zastanawiałam się podczas tej mszy,
ile osób wyjdzie ze świątyni z jakąś refleksją nad czytaniami, Ewangelią czy wreszcie wytłumaczeniem jej przez proboszcza. Ile osób z przyzwyczajenia powtarza za tłumem wyznanie wiary, a ile rzeczywiście - z głębokim przekonaniem - wie o czym i w Czyim imieniu wypowiada te słowa.
Dlatego miałam ostatnio spory kryzys i nie było mnie w kościele chyba około miesiąca, bo bardzo nie chciałam uczestniczyć w czymś z czego nie potrafię czerpać pełnymi garściami. Nie mogłam się odnaleźć w żadnym miejscu, żaden ksiądz nie dał mi słowa otuchy, którego tak potrzebowałam. Ale, jak to ja, nie poddałam się i ta dzisiejsza msza może nie była od razu przełomowa, ale znowu poczułam, że te niedzielne spotkanie z Panem Bogiem ma sens. I oby tak dalej, bo to naprawdę piękne miejsce, tylko czasem potrzeba czasu, by się zastanowić czy naprawdę jest mi w nim dobrze i bezpiecznie.

Do miłego.

Zbuntowany Anioł

niedziela, 29 września 2019

Pierwsza praca.

"A co jeśli jednak masz wyjście
Coś ci mówi znajdź siłę i walcz typie
Bo jeszcze będziesz na szczycie
Zanim urwie się ostatni odcinek
Co by się nie działo idziesz dalej póki trwa życie"

Cześć! 

Niedawno to przywitanie usłyszałam w sklepie od ekspedientki. Tak często w nim bywałam, że w końcu na moje "dzień dobry" odpowiedziała "cześć", co zwaliło mnie z nóg i bardzo umiliło dzień. No bo pomyślałam, że można pracować jak automat, bezuczuciowy robot i robić wszystko, co zostało opisane w jakimś kodeksie bycia pracownikiem, a można totalnie od tego odejść i... być po prostu sobą. Tak jak sobą byłam ja pracując od czerwca w Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej. I o tym dziś słów kilka.

Zdobyłam tę robotę dzięki skierowaniu swoich czterech liter do Urzędu Pracy,
co spotkało się z wielkim zdziwieniem ze strony mojego otoczenia, bo przecież jak taki młody człowiek może rejestrować się w tym miejscu jako bezrobotny i czekać na najgorszą z możliwych prac za śmieszne pieniądze?
Nie żałuję. Trafiłam do miejsca, które nauczyło mnie przede wszystkim ogromnej cierpliwości do ludzi. Bywały momenty, kiedy nie wytrzymywałam i na głos wypowiadałam wszelkie swe zażalenia, ale cytując moją terapeutkę: "taka po prostu jestem i niech nikt nie próbuje mnie zmieniać". Klienci nawet nie zwracali uwagi na te moje nerwy. Nieraz musiałam się hamować. Nie dać w gębę, nie rozpłakać się, nie roześmiać (!), zachować profesjonalizm i pomóc dorosłym ludziom, co do dziś mnie mocno zadziwia, bo nadal jestem dzieckiem, które ledwo skończyło szkołę, minimalnie zaznajomiło się z ustawami o wszystkich zapomogach, a jednak pokazywałam im paluszkiem co, gdzie i jak mają wpisać. Niesamowite.

Po raz pierwszy naprawdę zrozumiałam tych, którzy siedzą przy biurku i przyjmują totalnie nieobeznane w temacie osoby, i mimo iż czasem mają gorszy dzień, to próbują pomóc, uśmiechnąć się, życzą miłego dnia, wysłuchują historii życia i w pełni się im oddają. Dlatego teraz idąc do jakiegokolwiek urzędu czy choćby sklepu spożywczego nie dąsam się, gdy ciężko osobie po drugiej stronie podnieść kąciki ust, bo może zrobiła to już dla stu osób przede mną, dlatego że mam świadomość, iż byłam na tym samym miejscu i także nie zawsze dawałam radę.

Sierpień był najgorszy... n a j g o r s z y. Nigdy się tak nie zmęczyłam mówieniem, tłumaczeniem, chodzeniem. Spojrzałam na zegarek - była siódma, zaczęłam obsługiwać klientów i była już trzynasta, a ja nie miałam czasu nawet ugryźć bułki, żeby przy biurku nie zemdleć z tego wszystkiego. Dotychczas nie miałam okazji widzieć takiego tłumu i kolejki aż do ulicy.
Drugiego sierpnia miałam terapię zaraz po pracy i była to najmniej produktywna sesja na świecie... Byłam wykończona. Ale to wykończenie dało mi lekcję życia, której dotychczas nie dane mi było doświadczyć. I chwała Panu, że mnie w takim miejscu postawił.

Któregoś dnia musiałam czegoś poszukać, ale jakoś do mnie nie docierało, co konkretnie mam zrobić, więc stanęłam z kamienną miną i czekałam aż usłyszę sprecyzowane polecenie, a usłyszałam... podniesiony głos pełen pretensji i zdziwienia, że czegoś nie wiem. Choć nie podpisywałam umowy na bycie Alfą
i Omegą. Wyszłam więc z pokoju i się popłakałam. Z niemocy chyba i wszystkich wcześniejszych kumulujących się dogłębnie w mej głowie spraw. Ale nie dałam się temu ponieść. Otarłam łzy, usiadłam na swoim krześle, przywitałam klientkę i dalej robiłam swoje, bo najgorsze w życiu to poddanie się tej bezsilności. A trzeba ją przeżyć, zrozumieć i zostawić za sobą, by móc zrobić kolejny krok w przód.


Pierwsza wypłata, która wpłynęła na konto była dla mnie manną z nieba. Dla wielu znajomych to śmieszna kwota. Ale ja się autentycznie wzruszyłam, bo nareszcie miałam okazję zrozumieć jak to jest rozsądnie dysponować pieniędzmi. Jakiekolwiek by one nie były. Starczyło mi do następnego przelewu i z każdym kolejnym coraz bardziej te złotówki doceniałam. I wcale nie muszę w tym wieku zarabiać milionów, żeby poczuć dorosłe życie i szacunek do pieniędzy, których nie dostałabym, gdybym nie była konsekwentna w podjętych przez siebie wyborach. 

Wróciłabym tam. Słowa zastępczyni kierowniczki w ostatni dzień były czymś, co każdy młody człowiek powinien usłyszeć. Że da radę, że dorosły w niego wierzy, że ma świetne cechy charakteru, jest pracowity, ma wolę walki i na pewno sobie w przyszłości poradzi. Jedna z koleżanek tak mocno mnie uścisnęła, że chciałabym, by te kilka sekund trwało wieczność. Takie pożegnanie przewyższyło moje najśmielsze oczekiwania. Dziękuję, zapamiętam ten etap do końca swoich dni.

Jutro zaczynam studia. Jestem przerażona, ale spoglądam wstecz, przypominam sobie jak wielu sytuacji i nowych wyzwań się panicznie bałam, a jednak się udało. Mimo wszystko. Więc dlaczego teraz miałoby nie wyjść?

Ten wpis nie powstałby, gdyby nie pewien człowiek, którego poznałam przedwczoraj i który dał mi do zrozumienia, że te bazgroły mają sens i warto w taki sposób wyrzucać z siebie to, co siedzi w pełnej chaosu głowie. 

Trzymajcie się, hej!

Zbuntowany Anioł

niedziela, 15 września 2019

Próba ognia.

"W środku czuję chłód, jakąś ponurą pustkę
Nie mówię o tym nikomu, na twarz zakładam uśmiech
Widzę jak kumple spełniają się i łapią wiatr w żagle
A ja się którąś noc z rzędu miotam jak w bagnie
Chcesz znać prawdę? Siadło mi mordo
Depresja jest jak jaskra, nagle tracisz widoczność"


Cześć! 

Wracam? Sama nie wiem, to naprawdę trudne i prawdopodobnie ten tekst będzie poprawiany ze sto razy, bo niewyobrażalnie ciężko jest mi dla was wystukać słowa wyjaśnienia, zebrać się w sobie i dać trochę nadziei na lepsze jutro.

Na początku chcę, by to był wpis wprowadzający w zmiany, które zaszły przez rok od poprzedniego, który miał moją pisarską przygodę zakończyć na dobre.
Zawsze wiedziałam, że życie to pieprzona sinusoida i wydarzyć się może dosłownie wszystko. I rzeczywiście miały miejsce w moim małym świecie naprawdę niespodziewane sytuacje. Przede wszystkim po raz kolejny (po długiej przerwie) odważyłam się sięgnąć po fachową pomoc w kwestii zdrowia psychicznego, ponieważ bywało i bywa ze mną ciężko, ale nie poddaję się, nie mogę, zbyt wiele nieznanego przede mną, żal byłoby tego nie dosięgnąć. 

Walczyłam w wakacje z maturą z matematyki i... wygrałam. Dałam... dałyśmy radę z korepetytorką, która poświęciła dla mnie swój cenny czas. Wiele mnie nauczyła, nie tylko w kwestii liczenia, ale podejścia do ucznia i do matematyki tak w ogóle.
Odebrałam świadectwo i słysząc podczas telefonicznej rozmowy jej radość przeplataną z ogromną dumą poczułam się na ten moment totalnie spełniona. Jeszcze piękniejsze i rozbrajające były zaszklone oczy naszej polonistki, która dowiedziawszy się o sukcesie jaki osiągnęliśmy, po prostu nas czule przytuliła i powiedziała, żebyśmy w wolnej chwili wpadli do niej na kawę porozmawiać. Nic jednak nie równa się temu, jak cholernie szczęśliwi -  w momencie przekazania informacji o tym, ile zdobyłam procent na egzaminie - byli moi rodzice. Widzieli starania, pomagali mi przez ten czas przebrnąć, a robiłam wszystko, co w mojej mocy, bo liczyłam przed pracą, w pracy i zaraz po niej. Piłam kawę o 23 ze łzami, byle tylko móc zrobić jeszcze jedno zadanie, którego za nic w świecie nie rozumiałam, ale w końcu się udało i o to chodzi. O to, żeby walczyć do samego końca, choćby nie wiem co się działo, naprawdę, kurwa, warto. I mówię to ja, która ostatnie tygodnie myślała jedynie o tym, żeby zniknąć z tego ziemskiego padołu. I patrzcie! Wciąż żyję, mam się całkiem dobrze, a to za sprawą tego, że biorę leki i co tydzień opowiadam terapeutce o tym moim pokręconym życiu, a ona bierze te wszystkie emocje na klatę i bardzo pomaga. Jest świetna w tym, co robi. Widzę pasję i zaangażowanie, a na nie zwracam uwagę najczęściej, inaczej nie ma mowy o głębokiej i pełnej autentycznego poczucia bezpieczeństwa relacji.
Teraz czekam na wyniki postępowania rekrutacyjnego na studia. Póki co nie chcę zdradzać kierunku, który obrałam. Za tydzień wszystko się okaże, może wtedy poświęcę tej sprawie osobny post. Nie ukrywam, że niemiłosiernie się stresuję,
bo nie mam planu B... Ale coby się nie działo - łatwo nie odpuszczę i sobie poradzę. Przecież dotychczas dawałam radę. Nie tak łatwo mnie złamać,
w końcu... nadal tu jestem.


No to do miłego! 

Zbuntowany Anioł

sobota, 27 kwietnia 2019

12 lat minęło...

"- Możesz być, kim chcesz - powiedziała nauczycielka, wręczając mi dyplom za dobre wyniki w nauce. Zmartwiło mnie to, bo nie wiedziałam, kim chcę być ani nawet kim tak właściwie jestem."

Cześć!

Jak widać nie taki koniec... Ale to wyjątkowy czas dla mnie, dlatego postanowiłam go tutaj uwiecznić. 

Powyższy cytat pochodzi z książki "Pestki" Anny Ciarkowskiej, na którą natknęłam się na profilu pewnej blogerki, którą obserwuję od jakiegoś czasu (no dobra, może od ponad roku). Już pierwsza strona mnie zaintrygowała, żeby nie powiedzieć, że wręcz zachwyciła. Dlatego mając przy sobie te czterdzieści złotych postanowiłam ją kupić. I nie żałuję. Pochłonęłam ją w dwa dni. Ani minuta nie była dla mnie stracona. Ile się przy niej napłakałam... ze smutku, ze wzruszenia, z radości, że autorka pomimo ogromnego bólu, który dało się bardzo mocno odczuć, ją napisała. 

Zdecydowałam się spośród ogromu wszystkich zdań, które podczas czytania zaznaczyłam, wybrać właśnie to, ponieważ skończyłam wczoraj szkołę. Nie kolejny rok szkolny, ale pewien etap w życiu. I jeśli o mnie chodzi, to nie uczyłam się dobrze. Nie uczyłam się nawet przeciętnie. Ale z ręką na sercu przyznaję, że nigdy o te cyferki nie walczyłam. Zawsze, kiedy trafiła się ocena niedostateczna czułam niedosyt i lekki wstyd, że przecież nie jestem głupia i na pewno wyciągnęłabym trójkę czy czwórkę, ale jestem paskudnym leniem i stąd takie wyniki. To samo miałam z piątką czy szóstką przy np. pracach pisemnych. Super było się wyróżnić na tle klasy, usłyszeć dobre słowo, poczuć wewnętrzną dumę, ale nigdy do tego nie dążyłam. Piątki... w ogóle oceny nie były dla mnie celem (no chyba, że walczyłam w ogóle o dostanie się do następnej klasy).
Nieważne. Ważne, że szkoła zawsze była dla mnie jak drugi dom. Wiem, wiem, psioczyłam niemiłosiernie na niektórych nauczycieli, kumpli, czy zwariowane sytuacje, które sprawiały, że już nie chciałam tam wrócić. Ale to tylko kropla w oceanie tych wszystkich momentów, które ze wzruszeniem zapisywałam w swoim prywatnym notesie czy które wspominam z wielkim uśmiechem do dziś.

Szkoła to dla mnie priorytet. Spędziłam tam przecież większość swojego dzieciństwa. Najbardziej utkwił mi jednak w głowie okres podstawówki i gimnazjum, bo miałam ten przywilej, że uczęszczałam przez tyle lat do tego samego miejsca. I było to miejsce w którym zakochałam się po uszy. Czasami ciężko było się powstrzymać od wyrzucenia budzika za okno i przespania jeszcze z dwóch godzin, ale to był taki okres, kiedy wiedziałam po co i dla kogo wstaję.

Wiecie, to jest tak, że jeśli chodzi o konkretną wiedzę z danych przedmiotów... ciężko pewnie byłoby mi dziś coś z siebie na pewne tematy wykrztusić, choć np. do matury z matematyki przygotowuję się z nauczycielką z gimnazjum i dlatego nie jest w tej kwestii najgorzej. Mam jednak na myśli, że to był czas, kiedy uczyłam się życia. Domyślam się jak to brzmi, ale rzeczywiście tak było. Moi nauczyciele z poprzedniej szkoły nauczyli mnie przede wszystkim umiejętności znalezienia choćby 10 minutowej przerwy pomiędzy pewnymi czynnościami na rozmowę z drugim człowiekiem, a w ich przypadku z człowiekiem młodym, błądzącym, dopiero co szukającym nadziei, dobrego słowa, czułego spojrzenia, które dawało mi jako dzieciakowi ogromne poczucie bezpieczeństwa. Bezgranicznie im ufałam, byli (niektórzy wciąż są, prawdopodobnie pozostaną do końca życia) dla mnie autorytetami, ludźmi na których spoglądałam, widziałam ich pasję oraz miłość do wykonywanego zawodu i myślałam: chcę być taka jak oni.
Koniec roku szkolnego 2015/2016 był gigantycznym ciosem w serce. Autentycznie nie mogłam się pozbierać. Tak naprawdę dopiero teraz, po latach, opuszczając mury szkoły ponadgimnazjalnej, przebrnąwszy przez moją małą po-szkolną żałobę, zaczęłam sobie to życie jako tako sama układać.

Liceum to była jazda bez trzymanki. W pierwszej klasie wagarowanie, totalne odrzucanie tego, co chcieli nam nauczyciele przekazać, moja pierwsza sierpniowa poprawka...
Przez drugą klasę jakoś się prześlizgnęłam, kontakty z nauczycielami były już nieco bardziej przyjacielskie, obyło się bez przychodzenia do szkoły w wakacje
i nadeszła klasa trzecia - maturalna. Było ciężko, bo odgórnie narzucona presja oraz ciągła świadomość, że wszystko co robimy robimy po to, by porządnie zdać maturę nie dawały nam spokoju. Ale przetrwaliśmy. I to wczorajsze uroczyste pożegnanie po raz kolejny utwierdziło mnie w przekonaniu, że żaden pasek na świadectwie nie wzruszyłby mnie tak bardzo jak wiara nauczycieli w ten mój ośli umysł. Żadne wyróżnienie na środku sceny nie dałoby mi tyle satysfakcji, co te niewyobrażalnie czułe uściski dorosłych, które miałam przyjemność doświadczyć.
Nic równie mocno nie podbudowałoby mnie jak ich wczorajsze łzy podczas wspólnego dziękowania za wszystko, co się między nami wydarzyło.


Cieszę się, że jestem tu gdzie jestem. Przetrwałam i tak naprawdę czuję, że wygrałam. Wygrałam bilet do dorosłego życia, które z pewnością pokopie mnie stokrotnie bardziej niż dotychczasowe. Wiem jednak, że dzięki temu wszystkiemu, co dane mi było przeżyć przez te 12 lat edukacji jestem silniejsza i staram się mieć oczy szeroko otwarte na to, na co otwarte mieli moi nauczyciele. 

Jestem ogromnie wdzięczna. Zawsze będę. I nigdy... nigdy nie zapomnę.
~~Zbuntowany Anioł