poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Jak się kocha góry?

"Życie potrafi być skąpe: mijają dni, tygodnie, miesiące, lata i nic się nie wydarza. A potem uchylamy jakieś drzwi (...) i nagle przez szczelinę wdziera się istna lawa. W jednej chwili nie mamy nic,
a już w następnej aż tyle, że trudno sobie z tym poradzić."

"Wstałem i uczyniłem pierwszy pieprzony krok, a później jeszcze jeden. Mówią, że pierwszy krok jest najtrudniejszy, ale ja miałem wrażenie, że wciąż zaczynam od nowa. Same pieprzone pierwsze kroki."

Dzień dobry.

Mam nieodparte wrażenie, że swoją pierwszą książkę przynajmniej w jakiejś (zapewne znacznej) części napiszę... pod prysznicem. Serio! Podczas porannej toalety naszły mnie same pozytywne refleksje na temat wyjazdu w góry. Zrobiłam co zrobić miałam i natychmiast zasiadłam przy telefonie, by te kumulujące się myśli zanotować.
I w następnej części wpisu właśnie postaram się w niezbyt długiej, aczkolwiek treściwej formie opisać to, cośmy przeżyli. 


Najbardziej zapadł mi w pamięci piątek, więc zacznę od końca...
Wiecie, że do każdego konkretnego wydarzenia daję małą aluzję do życia codziennego. 
Co to oznacza wobec wyjazdu w góry? Chodzi o to, że wielokrotnie spora część z nas zastanawiała się nad sensem tego wszystkiego.
Czy to, że szliśmy w burzy i ulewie miało sens. Zastanawialiśmy się, dlaczego wyruszyliśmy na podbój gór ze świadomością takiej pogody. Nierzadko przystawaliśmy – były łzy w oczach, gula w gardle, niepewność, lęk, zmęczenie, chęć powrotu. A co ostatecznie zrobiliśmy? Weszliśmy na tę, wydawać by się mogło, cholernie odległą górę. Naszym celem była Śnieżka, ale warunki atmosferyczne były naprawdę niesprzyjające, więc woleliśmy zachować resztki rozsądku i na razie jej nie "atakować". Jednakże podjęliśmy trud, który chociaż zdecydowanie wiele nas kosztował… przyniósł oczekiwane owoce, a były nimi widoki momentalnie zapierające dech w piersiach. Wtedy mogły pojawić się co najwyżej łzy wzruszenia wobec tych cudów natury. I czy nie ma tak samo w codziennym życiu? No wiecie, napotykamy góry pokroju Śnieżki, Giewontu, Rys… a czasami nawet trafimy na Mount Everest czy K2, ale czy mimo wszystko nie zaczniemy się wspinać po niejednokrotnie niebezpiecznych skałach? Czy nie chwycimy jednak za łańcuchy? Będziemy płakać i chcieć zawrócić. Będziemy pytać o sens. Będziemy zmagali się z naszymi największymi słabościami. Ale czy ostatecznie się poddamy? Czy zrobimy to, co do nas należy? To na co sami się pisaliśmy? Czego mieliśmy malutką świadomość?… Ufam, że każdy z nas do samego końca będzie walczył o upragniony cel. Myśmy zawalczyli i osiągnęliśmy spory sukces. I jestem za tę przygodę niezmiernie wdzięczna.
Wtorek poświęciliśmy na podziwianie prac rąk ludzkich w Parku Miniatur Zabytków Dolnego Śląska i byłam pełna podziwu wobec tych dzieł sztuki, które każdy detal miały perfekcyjnie wykończony. Ten punkt wycieczki udowodnił także, jak wiele niesamowitych miejsc jest w samym Dolnym Śląsku. Proszę Państwa! Wyobrażacie to sobie? Półtorej godziny zwiedzania tylko skraweczka Polski. Nie do pomyślenia, ile dobroci skrywa nasz kraj pod względem widoków czy miejsc podobnych do tego.
Na tym dnia nie skończyliśmy. Zamek Chojnik był kolejnym punktem.
Nie będę analizowała każdej fotografii. Sami potraficie dostrzec, jak fenomenalne to były widoki.
W środę wjechaliśmy na Szrenicę, a później kierowaliśmy się ku Śnieżnym Kotłom, które były czymś tak fantastycznym, że spoglądając na zdjęcia nie mogę uwierzyć, iż miałam możliwość patrzenia na coś tak niewiarygodnie pięknego. Serce szybciej biło. Oczy prawie z orbit wyleciały. Człowiek miał ochotę się położyć i rozpłynąć. Świat natury to najwspanialszy narkotyk. Endorfiny wytwarzane są natychmiast i radość bycia jest niepohamowana! Dla takich chwil żyję.
Nie było mowy o nudzie. Codziennie gdzieś byliśmy. Coś widzieliśmy. W czwartek Czechy - Skalne Miasto. Źle się tam czułam. Było bardzo upalnie, a wokół same skały. Ale robiły ogromne wrażenie. "Matka natura jest piękna, tylko hołota do dupy". Niestety takie wnioski wysuwam z tego krótkiego pobytu u sąsiadów. Nieprzyjemni ludzie, ale mniejsza z tym. Proszę, popodziwiajcie wraz ze mną...
No i powoli zbliżamy się do końca... O piątku pisałam od razu, więc podrzucę wam jeszcze zdjęcie ze Świdnicy - Kościół Pokoju:
Wybaczcie tę znaczną różnicę pomiędzy niektórymi zdjęciami, ale jedno robione było iPhone'm, a kolejne Canonem, więc błagam o wyrozumiałość. *śmiech*

Wynoszę z tego wyjazdu przede wszystkim jedno słowo – sens. Nasze działania naprawdę miały sens. Wiem, że często o niego pytamy, ciągle go gdzieś szukamy i może się ta kwestia wydawać dosyć nudna. Ale uważam, że nie ma w szukaniu sensu absolutnie nic złego. Bo ja go właśnie w górach za każdym razem odnajduję. W tym wysiłku, bólu, płaczu, szukaniu wymówek, ale w ostatecznym wejściu na górę i zobaczeniu, co oferuje nam Bóg poprzez tę drogę, którą przed chwilą musieliśmy przebyć i która nie była przyjemna. I poza górami tak właśnie jest… Wiele dróg jest dla nas absolutnie nieprzyjemnych. Ale to co jest na końcu tych ścieżek pełnych kamieni, skał, gruzu, piachu, deszczu i burzy… zawsze jest pięknem samym w sobie. Jego kwintesencją. I to jest właśnie to w czym szukam sensu i w czym go ostatecznie odnajduję. W tej drodze, która nierzadko uwiera, ale jednak prowadzi do autentycznej radości.

Z racji tego, że przebywałam w tym roku i nad morzem, i w górach, wysunę skromne, osobiste wnioski:

Morze jest tym, czym chcielibyśmy, by życie było.
Góry są tym, czym życie jest naprawdę.

Nie schowasz się za parawanem, nie tak łatwo jest obmyć twarz z piasku i potu, ale ujawnia się bliskość z ludźmi na szlaku i w samym sobie odkrywasz, jaki ogrom determinacji potrafisz ze swojego umysłu wydobyć, by dojść do wymarzonego celu.

To chyba wszystko. Bazgroły niemiłosierne. Chcę jeszcze podziękować proboszczowi za to, że nie straszne jest mu zabranie siedemnastu osób w - dla nich - nieznane i pokazanie im, że ból oraz niepewność można pokochać. Wielkie dzięki należy się także mojemu byłemu katechecie, bo bardzo podziwiam go, że znalazł czas na wspólne pokonywanie barier i odkrywanie cudów, jakie ma do zaoferowania Polska. I za ten wszechobecny luz w naszych kontaktach. To jest świetne. Bardzo takie podejście doceniam. Oby do następnego...

~~Zbuntowany Anioł

środa, 23 sierpnia 2017

Być albo nie być.

"Zatęskniłem bardzo do takiego spokoju, chciałem, aby już wszystko się we mnie ostatecznie uspokoiło. Aby nie szastał się we mnie gniew, wściekłość, sprzeciwy losowi i inne ciężkie do znoszenia namiętności."

"Bóg może uczynić w naszym kierunku tysiąc kroków, ale ten jeden w Jego kierunku musimy zrobić sami."

Cześć i czołem!

Odkąd wstałam i zajrzałam do dwóch źródeł Dobrego Słowa (http://grzegorzkramer.pl/jaki-on-jest/https://www.youtube.com/watch?v=tegakSqkAJo), wiedziałam, że to nie będzie najlepszy dzień.
W poniedziałek zdałam fizykę śpiewająco. Idealne pytania, niewiele stresu, miła atmosfera. Dzisiaj, choć nie byłam sama, skumulowały się we mnie same negatywne emocje. Gdzieś w głębi siebie czułam, że to chyba byłoby zbyt piękne, by osiągnąć dwa sukcesy w ciągu tygodnia. Dość pesymistyczne podejście... wiem, przepraszam. Z tego wszystkiego cieszy mnie jednak fakt, że mam pewność co do bycia w drugiej klasie, tylko jeszcze będzie trzeba trochę popracować. Ale dam radę. Nie ma innej opcji. Mimo wszystko jestem bardzo dumna ze zdania fizyki, bo to moja pięta achillesowa i mając dwa miesiące na spojrzenie do notatek... zrobiłam to w jeden dzień. Dzień przed egzaminem. I się udało. A na historię, bądź co bądź, poświęciłam znaczną część wakacji, pomoc zaoferował nawet nauczyciel z poprzedniej szkoły i nie wyszło. Ale czy to koniec świata? Skądże! Byle do przodu. Cały czas, spokojnymi krokami przed siebie. Jest w porządku. Co by się nie działo.

Co do drugiego cytatu i całego tekstu o. Grzegorza... Bóg jest i działa. Nie mam co do tego wątpliwości, ale to co się dziś wydarzyło pokazało i uświadomiło mi, że modlitwa to nie wszystko. Trzeba do Boga przyjść, upaść na twarz, zapłakać, prosić i... pomóc Mu w działaniu. Nie wystarczy z całych sił trzymać różaniec w dłoni. Grunt to schować go w kieszeni, w pełni zaufać i robić swoje. Z leżenia na kanapie albo narzekania nic nie wynika. Nigdy nie wyniknie. To jest dosłownie BYĆ albo NIE BYĆ. Nie zawsze warto upierać się przy swoich racjach i obarczać winą Najwyższego, bo On jest najsprawiedliwszym z najsprawiedliwszych i wie, co robi. No i wie na co nas stać, więc nic do czego nas posyła nie będzie ponad nasze możliwości. Uwierzcie. Ja z każdym podobnym doświadczeniem jak to dziś utwierdzam się w przekonaniu, że Bóg jest najlepszy. Jest przy nas. Czy tego chcemy, czy nie. Czy to czujemy, czy nie. Robi dla nas tysiąc kroków, a tysiąc pierwszy wciąż nie należy do nas. Do nas należy ten JEDEN... najmniejszy, najszczerszy. Otwórzcie drzwi Chrystusowi. Już dziś. 
Nie obiecałam relacji z wyjazdu w góry i póki co nie ciągnie mnie do jego opisania, jednak postanowiłam, że podzielę się z wami choćby samymi widokami wobec których czasami nie potrzeba żadnych słów. Aczkolwiek szczerze i dłużej pomyślę nad tym wszystkim w weekend, bo ostatnie dni były wyczerpujące. Szczególnie psychicznie, a uwierzcie, że żeby dawać autentyczną nadzieję i w jak najlepszy sposób przekazać radość... chyba trzeba samemu czuć te emocje i to nie powinno prawdopodobnie dziwić. Więc ufam, że nikt niczego na siłę ode mnie nie oczekuje, bo muszę odpocząć. Ale przyjdę z czymś dobrym. Bo na tym mi w głównej mierze zależy.
Dwudziesty trzeci sierpnia... ulga jak cholera. To były bardzo udane
i dobre wakacje, ale niesmak świadomości o egzaminach poprawkowych zawsze siedział z tyłu głowy. Przetrwałam. 

To chyba tyle... Krótko i na temat. Jeszcze nie raz się dla was rozpiszę. 

~~Zbuntowany Anioł

wtorek, 15 sierpnia 2017

Wpatrzeć się do oślepnięcia.

"Bądź normalna, niezaprzeczalnie normalna. Bądź miła, bardzo miła. Bądź sobą, tylko sobą. Pragnij wolnego i tylko wolnego, bo to co zajęte, nie powinno być tknięte."

"Świat jest pełen wielkich, przedziwnych rzeczy, czekających na tych, którzy są na nie przygotowani."

Hej!

Niedawno proboszcz wspomniał o ludziach, którzy podczas przeistoczenia, w trakcie pełnego ukazania się nam Jezusa Chrystusa, w ogóle na Niego nie patrzą. Może ze wstydu, może to lęk, może nieufność. Myślę sobie jednak (bo także mnie ten temat intryguje), że warto za każdym razem oderwać wzrok od ściany, człowieka klęczącego naprzeciwko nas, czy podłogi i skierować go ku naszemu Panu, bo choć dotychczas dwa tysiące razy nie poczułeś absolutnie NIC, to może właśnie dziś Duch Święty tchnie twoje serce i będziesz chciał, by ta chwila trwała wiecznie.
Pamiętam lednicką Adorację Najświętszego Sakramentu. To było niezwykle wyniosłe wydarzenie. Kiedy kilkanaście tysięcy ludzi spogląda na Jezusa skromnie ukrytego w monstrancji, to serce zdecydowanie szybciej bije.
Biskup Ryś powiedział podczas homilii: "Księga Liczb i Księga Wyjścia mówi, że kiedy Mojżesz uderzył laską w skałę, to "wytrysnęła woda tak, że cały lud mógł się napić". Naprawdę chcecie pić sami Ducha Świętego? Naprawdę chcecie doświadczenia miłości od Boga w pojedynkę? Nie chcecie tego, żeby Duch Święty tej nocy uczynił nas wszystkich Kościołem? Żeby nas uczynił Ciałem? Żeby nas uczynił dla siebie wzajemnie członkami?" Czy zdajecie sobie sprawę z tego, jaką wspólnie mamy moc? R a z e m. Dlatego tak ważne jest, by mieć ufność wobec tego,
że w Kościele naprawdę dzieją się cuda. Bo choćby szczerze do Boga wołała tylko połowa zgromadzonych na Mszy, to lepsza owa połowa niżeli my sami. Wspólna modlitwa jest potęgą. Miłością. Pełnią naszej wiary. Cholernie istotne jest bycie razem. Na dobre i złe. Jako rodzina Chrystusa. Wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami w wierze. W ufności w Jego łaskę i otwartość na nasze "widzimisię", naszą niepewność, nasze wszelakie grzechy przeciwko Najwyższemu oraz bliźnim. A najlepsze jest to, że Pan zna nas także od strony naszych dobrych uczynków, uśmiechu skierowanego wobec własnego odbicia w lustrze i wobec drugiego człowieka. Zna nas na wylot. Zna nasze myśli zanim w ogóle pojawiają się w naszych głowach. Pomyślcie, jaki jest wasz obraz Boga; tego co ma miejsce podczas Eucharystii; gdy klęczycie w konfesjonale; kiedy patrzycie (lub właśnie nie!) na Ciało i Krew Chrystusa, który chce się całym sobą z nami podzielić. Co czujecie podając sąsiadom z pobliskich ławek rękę lub kiwając głową. Czy jest w was wtedy pokój? Pozytywna energia? Miłość?
Wiem, że jakość tego zdjęcia nie jest powalająca (efekty zabawy aparatem bez statywu), ale gdy na nie patrzę, myślę o Duchu Świętym, który jest w stanie rozpalić w nas ogień najcudowniejszych uczuć. I w gruncie rzeczy bardzo niewiele potrzeba, by Mu w tym pomóc. Wystarczy, że szczerze zaufasz i w pełni poddasz się temu, co dla ciebie przygotował. Nikt nie musi kłaść swych dłoni na twej głowie. Nie ma potrzeby, byś tarzał się po ziemi, nie mogąc opanować śmiechu (to nawiązanie do "spoczynku w Duchu Świętym"). Po prostu usiądź i zaufaj. Pomódl się w spokoju. W zaciszu czterech ścian albo na plaży, w górach, w lesie, podczas przejażdżki rowerem czy niedzielnego spaceru. Zaufaj! I proszę, nie czekaj na żadne spektakularne wydarzenie. Duch Święty nie stanie przed tobą i nie da ci w gębę, byś się opamiętał. Bóg w Trójcy jest cichy i pokornego serca. Pierwsza Księga Królewska mówi o tym, że Pana nie było w wichurze, ani w trzęsieniu ziemi, nawet w ogniu Go nie było. Natomiast po ogniu nastał szmer łagodnego powiewu. I to właśnie w tej delikatności i łagodności Eliasz odnalazł Pana.
Myślę, że Bóg nie chce, byśmy podczas wichury, trzęsienia ziemi, pożaru czy innego kataklizmu Go obwiniali. I naprawdę nie powinniśmy tego robić. Raczej czeka na to Piotrowe "Panie, ratuj mnie!" i nie ma w tym nic złego. "Jak trwoga, to do Boga" - owszem! To mega ludzki odruch. Kiedy jest źle, to się człowiek łapie czegokolwiek lub kogokolwiek. Ważne, by w ciężkich momentach nie zapomniał prosić o pomoc i nie przegrał.
To chyba na tyle. Póki co nie potrafię zabrać się do opisania wyjazdu w góry. Czekam na przypływ weny. Są to jednak dość stresujące dla mnie dni i raczej mam w głowie myśli związane właśnie z ufnością Bogu. Dużo się modlę i działam w kierunku unormowania pewnych niedokończonych spraw.

PS: Pamiętajcie, żeby po każdej wyciągniętej dłoni czy to Pana Jezusa, czy drugiego człowieka... podziękować za ratunek. Wiecie jak to jest. Czasem się w tych prośbach potrafimy zatracić i zapominamy, że dziękczynienie jest z nimi ściśle związane.

Do następnego! 

~~Zbuntowany Anioł

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Ratunku!

"Obraziłam się na świat
bo mnie kiedyś obraził
nie odzywałam się
czas jakiś
nawet
nie zauważył"

"Może nie chodziło o sklejanie złamanych serc. Może chodziło
o kochanie pokruszonych kawałków takimi, jakie one były."

Czołem.

Wracam... Po prawie miesięcznej przerwie. Byłam w ciągłych rozjazdach. A właściwie smażyłam się dwa tygodnie na plaży, a w sobotę wróciłam z sześciodniowego wyjazdu w góry. Trzęsło mną niemiłosiernie. Tak bardzo chciałam coś dla was napisać, bo mam wrażenie, że już każdy zapomniał o tej stronie. W pewnym momencie nawet z mojej głowy uciekł fakt, że prowadzę bloga. I teraz nie mogę się połapać. Systematyczność w życiu jest cholernie ważna. Po tak długiej przerwie naprawdę trzeba na nowo uczyć się pisać coś dłuższego. Byłam aktywna na Facebooku, ale to nie to samo. Najśmieszniejsze, że w dodatku bazgrolę teraz z zupełnie innego laptopa i nie ukrywam, że przelewanie myśli jest jeszcze bardziej utrudnione. Ale staram się jak mogę i oby wyszło z tego coś sensownego.
Do wyjazdów odniosę się może jutro. Natomiast teraz chcę poruszyć kwestię piątkowej nawałnicy
Będąc w Karpaczu starałam się zachować względny spokój. Wiedziałam, że dom stoi, drzewa na ogrodzie także, rodzice cali i zdrowi. Jednak w drodze powrotnej, już w miejscowości oddalonej o ponad sześćdziesiąt kilometrów zauważalne były skutki tego cholerstwa, które nas zaatakowało. I niestety, im bliżej domu byliśmy tym straszniejsze widoki ukazywały się naszym oczom. Nie do wiary, co się stało przez te kilkadziesiąt minut. Miałam wczoraj ciarki na całym ciele, gdy jechałam do kościoła i widziałam lasy (a raczej ich pozostałości) po obu stronach ulicy. Nie wspomnę o tym, co zastałam na cmentarzach. Ledwo przełykałam ślinę, a łzy momentalnie cisnęły się do oczu. Tak naprawdę to, co się wydarzyło jest nie do opisania. Przysięgam. Widziałam podobne obrazy w telewizji i czułam się bezpiecznie, myśląc, że naszych okolic nigdy coś podobnego nie spotka. A jednak. Życie jest tak nieprzewidywalne. Tak szalone. I tak niesamowicie przykre momentami.
Nie było prądu. Płakałam i prosiłam dobrego Boga, by przywrócił nam dostęp do świata. Na Mszy także modliłam się w tej intencji. Wczoraj przed dwudziestą pierwszą mama przybiegła do pokoju i oznajmiła, że wszystko wróciło do normy. Aczkolwiek wciąż proszę, a wręcz błagam Pana, by miał w swej opiece ludzi, którzy nadal naprawiają skutki tej feralnej burzy. Bardzo Mu ufam.
Bóg wie, że któregoś dnia krzykniemy z całych sił: "Panie, ratuj!" i On wyciągnie do nas dłoń, zapewniając, że nie ma czego się bać.

Na razie chyba tyle. Muszę porządnie zebrać myśli i napisać dla was coś bardziej rzetelnego. Jeśli jeszcze jest dla kogo pisać.

Do jutra.

~~Zbuntowany Anioł