wtorek, 26 grudnia 2017

Podsumowanie roku - uratowana.

"Antidotum na uzależnienie jest znalezienie innego uzależnienia."

Dzień dobry.

To był rok pełen wrażeń. Niestety znaczną jego część spędziłam w łóżku zastanawiając się nad sensem życia i chcąc je w jakikolwiek sposób zakończyć. 

Jestem zaskoczona, jak wiele udało mi się zwiedzić. Jak wiele nowych zakamarków Polski i siebie samej poznałam. Poważnie, pod względem poznania siebie, swoich możliwości, granic, to ten rok był przełomowy. Ach, ileż dobra otrzymałam od moich bliskich. I co najważniejsze... ilu zostało ze mną do dwudziestego szóstego grudnia.

Po raz pierwszy miałam styczność z ludźmi spoza granic naszego ojczystego kraju i rozmawiało mi się naprawdę dość swobodnie i przyjemnie.
Moja pierwsza Lednica... To tam poznałam Boga w zupełnie innym wymiarze. Zrozumiałam, że wcale nie trzeba iść przez świat na kolanach, bo alternatywą (szczególnie dla młodych) jest śpiew i taniec chwalące imię Pana Jezusa Chrystusa.
Rok szkolny uznaję za jeden z najcięższych. Było bardzo, naprawdę bardzo trudno, ale wyszłam z opresji. Z sierpniem w kieszeni i ostatecznym dostaniu się do następnej klasy na tzw. "warunku", ale poradziłam sobie, pomimo wszystko.
Po raz kolejny udało mi się wyjechać w góry dzięki hojności naszego proboszcza i to była kolejna lekcja życia, którą wspominam z zapartym tchem i uśmiechem na ustach. 
Różaniec do granic... To dopiero była inicjatywa! Wzięłam w niej udział, bo bardzo wierzę, że w "kupie siła" i naprawdę wzruszające były te dwie godziny modlitwy w takim zacnym i dość sporym gronie osób z najróżniejszych części Polski.
25 października rozpoczęły się Misje Parafialne w pobliskiej miejscowości i to one były najbardziej przełomowym momentem tego roku.
A może nawet całego dotychczasowego życia. Czuję, że może brzmieć to górnolotnie, ale czuję także, iż uratowały mnie one z sideł lekkiego stadium depresji. Nigdy nikt mi jej nie udowodnił, nie mam żadnych papierów, a terapię zakończyłam po czterech miesiącach, ale wiem i pamiętam, że byłam w niezłym bagnie; nie potrafiąc przez wiele miesięcy znaleźć jakiejkolwiek alternatywy dla tej kłębiącej się w całym moim ciele (począwszy od umysłu, a skończywszy na bólu odczuwalnym fizycznie) beznadziei, żadnego punktu zaczepienia, nie potrafiłam dostrzec, by z którejkolwiek strony ktokolwiek rzucał w moją stronę koło ratunkowe.  Wyciągnął mnie z tego gówna sam Bóg. Przysięgam. Ja już nie wierzę, ja mam pewność. Gigantyczne zaufanie Miłosierdziu Najwyższego. To jest moje świadectwo, które kiedyś rozbuduję, ale dziś z ręką na sercu przyznaję, że wpadłam w uzależnienie, które sprawia mi wiele radości, a tkwiłam w czymś niezwykle toksycznym. Jest we mnie niepohamowana żądza dzielenia się z innymi nadzieją, Dobrą Nowiną i Bożym Miłosierdziem. Bóg posłał przede mnie ludzi, którzy doprowadzili mnie do względnej normalności. Chwała Panu na wieki wieków i jeszcze dłużej.  

A jak wasze święta? Podsumowanie roku? Dobrze było/jest?

Ufam, że przeżyliście te trzy dni w spokoju, ciesząc się z rodzinnych spotkań i robiąc wszystko co dobre na chwałę Pana Jezusa Chrystusa, bo przecież gdyby nie On... Chyba zdajecie sobie sprawę.
Piszę dziś, ponieważ jutro wyjeżdżam. Znikam do Szwajcarii. Aż do drugiego stycznia. Moja wdzięczność nie zna granic. Bóg jest wielki, skoro uważa, że zasłużyłam na taki prezent. Niesamowite, ile cudów potrafi zdziałać pójście Jego Drogą. Polecam... polecam.

Niech rok 2018 przyniesie obfite plony. Amen!

~~Zbuntowany Anioł

niedziela, 17 grudnia 2017

Młodzi żołnierze.

"Gdybym miał napisać, jak wygląda świat bez Ciebie,
 po prostu zostawiłbym pustą stronę."

"Wiedz, że to bujda, granda zwykła,
Gdy ci wołają: Broń na ramię!"


Cześć i czołem.

Piątek (15.12) był ciężkim dniem. Pełnym ogromu samozaparcia i ciągłego powtarzania w myślach: dasz radę, kurwa, dasz radę. Celowo to przekleństwo, bo takie też były warunki. Szczere aż do bólu... dosłownie do bólu. Nikt się z nami nie "pierdolił w tańcu". Młodzi wojownicy. Walczyliśmy z samymi sobą.
Chyba najbardziej w wojsku człowiek musi mieć silną psychikę. Mieliśmy zajęcia taktyczne, przy jednym stopniu Celsjusza, ziemia twarda jak cholera i ciągle: wróg z prawej, wróg z lewej, z przodu. I padaliśmy na ziemię, na kolano, przygotowując się do ewentualnego ostrzału. Byliśmy w ciągłej gotowości.
W rękach broń, która dodatkowo nie ułatwiała sprawy.
No i trochę obiłam sobie moje młode kolana. Ale co by nie było, trzeba pokazać jaką to się nie jest twardą babą i powiedzieć: ależ skądże, nic mnie nie boli, dam radę przeczołgać się trzydzieści metrów z bronią w rękach i kolczatką nad głową.

Udało się, ale na końcu zdychałam. To nie było umieranie.
To była męczarnia. Taka katorga dla umysłu, że nie potrafię nawet tych uczuć ująć w jakieś "poetyckie sformułowanie". Moja kondycja nie jest powalająca, ale to nie byłoby aż takie złe, gdyby nie ten przeszywający całą nogę ból. Łzy w oczach, wściekłość, absolutny brak entuzjazmu, chęć powrotu do domu. Tak było. Aż mi się literki w tym momencie zamazują, bo oczywiście nie czuję się słaba, ale nachodzą mnie myśli, że to naprawdę nie jest dla mnie i prawdopodobnie zajmuję miejsce komuś, kto ma wewnętrzne pragnienie bycia żołnierzem.

Nie wiem, jakbym przetrwała, gdyby nie nasz nauczyciel. Pan Przemysław (nie chcę tu po nazwisku, z wiadomych powodów) to człowiek o którym od początku pierwszej klasy nie usłyszałam złego słowa. Zawsze... zawsze (!) obijają mi się o uszy wyłącznie słowa uznania kierowane w stronę jego osoby. Młodzież, moi koledzy, mówią: "Świetny gość", "genialny nauczyciel", "jest dla mnie jak ojciec", "bardzo mi pomógł/pomaga". I mnie to tak kurewsko ściska za gardło, wzrusza, porusza. Jestem niezwykle dumna, że poznałam kogoś takiego, kto sprawia, że ci młodzi ludzie widzą w życiu sens, czekają na lekcje samoobrony,
na rozmowę z nim, wyczekują piątku nie tylko z powodu chęci pójścia na weekend do domu, ale dlatego, że będą mogli się spotkać z tym człowiekiem, posłuchać czegoś dobrego i wynieść z tych słów jak najwięcej dla siebie i innych.

Rozmawialiśmy ze sobą w piątek o tym, że myśli on o odejściu z funkcji bycia nauczycielem właśnie tego przedmiotu. Argumentuje to tym, że jak na klasę wojskową przystało, przydałby się nam profesjonalista w tej dziedzinie, a on bardziej specjalizuje się w policyjnej sferze i uważa, że jest za łagodny. A moim skromnym zdaniem powinien zostać, ponieważ mamy naprawdę tak wiele wyjazdów do jednostek wojskowych, żołnierze przyjeżdżają również do naszej szkoły, więc styczność z owymi profesjonalistami jest bardzo częsta i bezpośrednia. Czujemy ogólnie przyjęty w tym fachu "rygor" (co idealnie i najbardziej pokazują nam podczas szkoleń bojowych), a później wracamy do szkoły, na lekcje do pana Przemysława i możemy poczuć bijące na kilometr człowieczeństwo oraz jego wolność osobistą.
Zawsze mnie tak dogłębnie dotykają często powtarzane przez niego słowa: Jestem wolnym człowiekiem. Wow! Jakie to musi być przepiękne, gdy dochodzisz do takiego momentu w życiu, kiedy czujesz się na tyle szczery wobec siebie i wolny, by móc dzielić się tymi wspaniałościami z innymi.
Przychodzą takie chwile, kiedy mam dość. Tego munduru, tego profilu, tej przygody, która miała być otwarciem oczu na to, czego nigdy dotąd nie mogłam na własnej skórze doświadczyć. I wtedy jestem bombardowana pytaniami:
W takim razie dlaczego tu przyszłaś/dlaczego tu jesteś? Albo zarzutami: Przecież sama wybrałaś taką szkołę. To prawda, sama rzuciłam się w na głęboką wodę rozszerzonej historii i biegania w najróżniejszych warunkach pogodowych z gnatem w ręku na poligonach. I, broń Boże, nie żałuję. A dlaczego? Choćby ze względu na nauczyciela o którym wspomniałam w poprzedniej części wpisu.
Nie zrezygnowałam (choć byłam na dnie i w kompletnej rozsypce), bo poznałam niesamowitą polonistkę, z krwi i kości, która jest dla mnie wielkim oparciem i ogromną motywacją, by pogłębiać pasję, jaką jest nasz ojczysty język i wszystko co z nim związane.
Wciąż jestem w tej szkole, ponieważ trafiłam na genialną klasę, z którą przez ROK przeszłam tak wiele, że nie zamieniłabym ich na nikogo innego. Pokazali mi, że nie ma rzeczy niemożliwych, z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, a nawet największe i najgłupsze błędy młodości można zamienić na coś dobrego i wyjść na prostą. Zdam maturę i wyjdę z tej szkoły z wdzięcznością. Za każdy krzyk i za każdy uśmiech.

Bardzo wierzę, że w życiu wszystko jest "po coś". Gdyby te trzy lata nie miałyby dać mi jakichś lekcji, to by mi ich nie dały. A dają. I chwała Panu za to, że mnie w takim miejscu postawił.

Zdjęcia były robione 24 listopada przez naszą koordynatorkę w Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych w Poznaniu, podczas nieco spokojniejszych zajęć. 

Do następnego.

Trzymajcie się!

~~Zbuntowany Anioł

sobota, 9 grudnia 2017

Brutalnie piękna rzeczywistość.

"Żeby coś zmienić, najpierw trzeba się pogodzić z tym, jaki jest świat. Z tym, że nigdy każdy ciebie nie zaakceptuje. Nie masz gwarancji sukcesu, ale masz gwarancję porażki, jeśli nic nie zrobisz. Kobiety i mężczyźni się zdradzają. Nowotwory dotykają wszystkich losowo bez względu na złe czy dobre uczynki. Firmy padają. Jednak jednocześnie masz tysiące możliwości, setki potencjalnych przyjaciół rozrzuconych po świecie, niejedną miłość do przeżycia, smaki, zapachy i widoki, które sprawią, że będziesz stać na miękkich nogach i na chwilę przestaniesz oddychać. Taka jest rzeczywistość - chwilami brutalna, chwilami brutalnie piękna."

Dzień dobry!

Wczoraj był właśnie jeden z tych brutalnie pięknych dni, kiedy czułam,
że życie mogłoby nigdy się nie kończyć (pomimo wiary w życie pozagrobowe).
Czasami nachodzą mnie natrętne myśli o tym, że śmierć byłaby doskonałym wybawieniem z problemów, które obciążają moją duszę. I nie chcę umierać dla samej śmierci, ale dlatego, że ten krok wydaje się jednym z najprostszych, jakoś automatycznie wpada do głowy.
Toż to gówno prawda! Bóg nie po to zesłał nas na świat, byśmy sobie bez Jego zgody z niego odchodzili. Bo mamy taki kaprys. Bo MY uważamy, że nie damy rady. Damy. Z Królem Wszechświata damy. Bardzo podoba mi się pewna myśl... Bóg nie zesłałby nigdy na ciebie problemów, których nie byłbyś w stanie rozwiązać i przebrnąć przez nie (nawet z ranami i bliznami).
Są takie dwa aspekty, które wydają mi się najbardziej kluczowymi w tym życiu. Poszukiwanie i nadzieja. Nasza ziemska przygoda to ciągłe poszukiwanie. Sensu, celu, miłości, spełnienia, Pana Boga i tak dalej, i tak dalej. I ta ciągła nadzieja, że wreszcie odnajdziemy to, czego tak usilnie pragniemy. Dlatego tak istotne jest dla mnie nieustanne powtarzanie samej sobie i innym, że trzeba szukać. Aż do utraty sił. By móc wreszcie samemu przekazywać dobrą nowinę innym i namówić ich do tego, by sami dążyli do wewnętrznego spełnienia i odnalezienia DOBRA.

A dobro, którego wczoraj doświadczyłam objawiło się w kilku niesamowitych sytuacjach.
Jako pierwsza była rozmowa z moim katechetą (księdzem, rzecz jasna, z teraźniejszej placówki szkolnej) w pustym kościele. Sam na sam. Oko w oko. W lekkim stresie, ale po chwili w ogromnym spokoju mej duszy. Taka postawa ludzi mnie niezwykle wzrusza. Być dla innych bez względu na wszystko. Wyjaśnił mi jak podejść do pewnych spraw, które łamią mi serce i dał do zrozumienia, że zawsze może poświęcić dla mnie swój cenny czas. I chwała Panu! Bóg tak bezgranicznie kocha swoje dzieci, że powołuje do służenia innym wspaniałe osoby, które tylko czekają na to, by pomóc swym bliźnim. Chcę być taka jak mój katecheta. Taka jak moja polonistka, moja anglistka z poprzedniej szkoły, jak moi rodzice, jak Piotrek (Tau). Chcę być DLA, a nie PRZECIW. Chcę wiązać, a nie rozwiązywać. Chcę nadstawiać drugi policzek i wybaczać, a nie ukłuć mojego wroga w to samo miejsce, w które on ukłuł mnie. Nie mogę tego Miłosierdzia pojąć. To dla mnie tak poruszające, że jestem w stanie swoje emocje na tę chwilę wyrazić jedynie łzami szczęścia i szerokim uśmiechem.
Wyspowiadałam się przy okazji tego spotkania. "I ja odpuszczam tobie grzechy, moje dziecko. Robię to w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego". Chodziły te słowa za mną przez całą drogę z kościoła aż do samego dworca (a było to 10/15 minut drogi). Piętnasty rozdział z Ewangelii według św. Łukasza także mnie poruszył.
"(...) A trzeba było weselić się i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły,
a znów ożył; zaginął, a odnalazł się". Dlatego Bóg za każdym razem nam wybacza. Bo Jego tak cholernie cieszy, że potrafisz podejść do kapłana i za jego pośrednictwem masz w sobie odwagę ukorzyć się przed Najwyższym i wyznać
to wszystko, co w tobie najgorsze ze szczerą chęcią zmiany.
Kolejną sytuacją, która sprawiła, że poczułam się fenomenalnie i która utwierdziła mnie w przekonaniu, że chcę przesadzać z Panem Bogiem.
Rozmawiałam z kolegą, który raczej stroni od bliskich kontaktów z Najwyższym. Powiedział, że Bóg z góry nas ukierunkowuje, wytycza nam jakąś ścieżkę z której musimy skorzystać i dlatego uważa, że nie jest to wolna wola. A ja mu odpowiedziałam, że nawet jeśli wybierze inną drogę, to Miłosierdzie Pana objawia się w tym, że On będzie z nim na tej innej drodze i będzie go wspierał w wyborach, które uważa za słuszne i przy wszystkich upadkach. Kolega rzekł, że to bardzo mądre stwierdzenie i może natchnie go to do zmiany w kwestii wiary. 

Usłyszałam, że we wszystkim trzeba mieć umiar. Ale ja nie chcę go mieć w stosunku do Pana Boga. Ta relacja jest swoistym narkotykiem, nie tyle dla ciała
i mózgu, ale dla duszy. To kojący narkotyk. Nawet jeśli zły mówi: odejdź, skończ
z tym, miej umiar, to ja i tak do Niego wracam. Do punktu wyjścia, czyli Miłosierdzia Bożego. To jest ten aspekt życia, który chcę nieskończenie chłonąć. Chcę dryfować na morzu łask Pańskich. Nie chcę, by one po mnie "spływały".
To dobry rodzaj uzależnienia.

Trzymajcie się!

~~Zbuntowany Anioł

niedziela, 3 grudnia 2017

Adwent - nowe życie, nowy ja, nowa księga.

"Z przeszłością należy się rozstawać nie dlatego,
 że była zła, lecz dlatego, że jest martwa."

"Wierzysz, że się Bóg zrodził w betlejemskim żłobie,
 lecz biada ci, jeżeli nie zrodził się w tobie."

Czołem!

Adwent czyli radosne oczekiwanie na narodziny naszego Pana Jezusa Chrystusa jest dla mnie z roku na rok coraz piękniejszym czasem, pełnym nadziei na to, że wszystko w życiu jest po coś i ma ogromny sens.

Pani doktor do której przez jakiś czas uczęszczałam powiedziała, że bardzo wierzy w swoją pracę, w to, że człowiek może się zmienić. I ja także w to wierzę, ale nie tyle z psychologicznego punktu widzenia, co właśnie duchowego. Wiara w to, że owe coroczne świętowanie Bożego Narodzenia może przyczynić się do obrotu życiowych spraw o sto osiemdziesiąt stopni.
Po raz kolejny słucham tego utworu i tym mocniej czuję, że to jest właśnie czas na "nowe życie, nowych nas, nową księgę".

Osobiście zaczęłam bardzo emocjonalnie i duchowo przeżywać narodziny naszego Zbawiciela dopiero w ubiegłym roku. Piątkowe wieczorne spotkania (które w tym roku zresztą będą kontynuowane) w kościele a później w salce przy herbacie i ciastku spowodowały, że naprawdę zrozumiałam na Kogo tak właściwie czekam.


Dlatego pamiętajcie, że zawsze jest szansa. Każdego roku możecie spróbować. Może ten będzie właśnie wasz? I wreszcie zrozumiecie, że te święta to nie czas na burzliwe rzucenie się w wir pracy nad tym, by wszystko wyglądało dobrze tylko na zewnątrz. Nie obchodzimy narodzin Najwyższego, by były one na drugim planie, by były pretekstem do spotkania się przy stole i zjedzenia przygotowanych przez mamę czy babcię smakołyków.

Zaryzykujcie i w tym roku zamiast postanawiać, że się nie będzie jadło słodyczy postawcie na Pana Boga. Zróbcie krok w Jego stronę. Roraty, może jakieś rekolekcje, spowiedź (nawet - a może tym bardziej - generalna), porozmawiajcie z jakimś księdzem. Szukajcie, szukajcie, szukajcie! Nic nie stracicie, zaufajcie mi.
A nuż pomnożycie w sobie wiarę w Jego nieskończone i wszechogarniające nas wszystkich (nawet gdy nie jesteśmy w stanie tego dostrzec) Miłosierdzie?
Pokój wam! 

Trzymajcie się.

~~Zbuntowany Anioł