niedziela, 26 listopada 2017

Najważniejsze zaliczone.

"Ciągle na ciebie umierałam, ale ten nawracający proces zmęczył mnie tak bardzo, że teraz na twój widok nie chce mi się już wzruszać. Nawet ramionami."

Cześć i czołem!

Który to już raz, gdy napiszę tu tekst na ponad tysiąc słów i ostatecznie wszystko wymazuję, usuwam, uciekam stąd, byle nie skonfrontować się z tym, z czym tak usilnie chcę się z wami podzielić, a jednak nie potrafię się przemóc? Muszę prosić Boga o siłę, bym wreszcie dała wam świadectwo.

A co do Niego... 
Złapałam się dziś na tym, że po wyjściu z kościoła chciałam wstawić na Snapchata zdjęcie z podpisem: Najważniejsze zaliczone. Skończyło się na:
Po najważniejszym *tutaj serduszko i jeszcze jakieś emotikony*. I taka niby nic nieznacząca sytuacja przyprawiła mnie o bardzo głębokie refleksje. No bo czy my naprawdę chodzimy do świątyni, na Mszę Świętą, by coś zaliczyć? By Bóg mógł w swoim notesie odhaczyć przy moim nazwisku: odbębniła swoje? Skądże! To samo jest z tym, o czym dziś mówi Ewangelia według świętego Mateusza (http://niezbednik.niedziela.pl/liturgia/2017-11-26/Ewangelia). Nie mamy robić tych wszystkich rzeczy, by Bóg mógł postawić przysłowiowego "ptaszka" przy dobrze wykonanym zadaniu. Mamy czynić dobro z potrzeby serca, ze zwykłej ludzkiej życzliwości, z miłości (!) do drugiego człowieka, a w konsekwencji także do Boga.
Co jeśli jest taki człowiek, który nigdy nie poznał Chrystusa, Króla Wszechświata, a jednak robi wszystko, by jego bliźnim było na tej ziemi przyjemnie? Czy Jezus, pełen Miłosierdzia, odrzuci go tylko dlatego, że nie wie, jak się modlić albo gdzie jest najbliższy kościół? W życiu! On pierwszy, jeszcze przed nami, wejdzie do Królestwa Niebieskiego. To jest ta niepojęta i piękna Boża Moc.
A czego w ludzkiej miłości nie potrafię zrozumieć? I to w dodatku młodzieńczej miłości? Ach, plus tej, która nie jest budowana na fundamencie Bożego Miłosierdzia? Nie mogę pojąć, że potrafi ona człowieka na tyle oślepić, że zapomina, co stworzył ze swoim przyjacielem. Jak można, ot tak, odrzucić kogoś w imię tak niezwykle nietrwałego uczucia? Piszę tak, bo w wieku siedemnastu lat, w tych czasach, chyba nie mam mowy o niczym, co przetrwałoby najgorsze. No wiecie, nie chcę, by ktoś uznał to za egoistyczne podejście. Po prostu wiem, jak to wygląda. Człowiek zapomina o drugim człowieku i kiedy temu pierwszemu nie uda się z trzecim, to wraca do drugiego, jakby miał do tego jakieś pieprzone prawo.
To jest bardzo gorszące i choć z głębi serca i szczerze modlę się za ludzi, którzy układają sobie wspólnie swoje młode życie, to jednak takie powroty nie są dobre. Rozrywają już dawno zabliźnioną ranę i znowu potok łez, strumień krwi, rozpacz. Po co to? Czy naprawdę nie da się pogodzić przyjaźni z miłością? Niech mi ktoś to wytłumaczy, bo mój nadwrażliwy umysł zaraz wybuchnie.

Chyba faktycznie nie chcę mi się już wzruszać... nawet ramionami... nad ludźmi, którzy za każdym razem odwracają się plecami i chcą, by całować ich cztery litery.

Trzymajcie się, pokój z wami! 

~~Zbuntowany Anioł

środa, 15 listopada 2017

Eureka!

"Nie pójdę do piachu,
gdy ktoś mi powie: czas umierać, brachu.
Nie dam się uśpić śmierci słowom,
pójdę do grobu z podniesioną głową."

Dzień dobry.

Moi drodzy, przerabiamy teraz książkę "Cierpienia młodego Wertera" i czytało mi się ją bardzo przyjemnie, wiłam się na łóżku z radości, że można w tak fenomenalny sposób opisać swe uczucia wobec drugiego człowieka. I to uczucia cholernie niełatwe. Gdy teraz wnikliwie analizujemy wydarzenia owej lektury, jest mi przykro, bo czułam się jak Werter jeszcze tak niedawno i gdzieś w głębi siebie trudno jest mi do tego wracać, bo autentycznie widzę w tym bohaterze cząstkę (jeśli nie więcej) siebie.

Co by nie było, jestem chodzącym szczęściem od dwóch/trzech tygodni, a jeśli o mnie chodzi i o ostatni rok... dawno nie było choćby tygodnia, który uznałabym za całkiem znośny, a teraz codziennie budzę się z nadzieją na dobry dzień, kroczę w nim (dniu) z podniesioną głową (bynajmniej nie z powodu pychy), z uśmiechem na ustach, a wieczorem rozmawiam z Bogiem dziękując za wszelkie pozytywy, które na mnie spłynęły i wciąż po mnie płyną. I znów mam ochotę dzielić się tą energią z wami. Zaniedbywałam tę stronę, wiem. Ale wiem też, że było naprawdę źle. Byłam u kresu sił. Tak, pisze o tym siedemnastoletnie dziewczę, ale nie czuję wstydu. Mam się wstydzić, że dopadł mnie chroniczny smutek? Poważnie... myślałam, że to się nigdy nie skończy. Wiem, że kiedyś może wrócić,
z prawdopodobnie zupełnie innego powodu i znów moja dusza będzie mogła być w agonalnym stanie, ale na razie jest spokój. I pokój. W serduchu. Na duszy. Mam się bać o tym mówić? O tym, że zostałam uratowana? Przez swoją wiarę, przez swoich rodziców, przez odwagę poproszenia o pomoc? O sięganiu po pomoc w kolejnym wpisie. Obiecuję, że wreszcie przerwę milczenie i opowiem wam o czymś, co jest dla mnie bardzo ważne.


Ostatni wpis był dość osobisty, tzn. pisany o konkretnej sytuacji, osobie. W życiu nie pomyślałabym, że tutaj zajrzy. Że ją to dotknie, poruszy i sprawi, że ruszy ona, by dać mi o sobie znać. Przeprosić. Boże! Tak mnie to wzruszyło... Mieć w sobie pokorę i odwagę, by zauważyć swój błąd, by umieć przeprosić i przyjąć wybaczenie. Niezwykle imponuje mi taka postawa. Bo wiecie... Mam wiele ran na sercu, ale znikoma ilość została zaszyta tym prostym słowem - przepraszam. Dlatego mocno doceniam to, co się wydarzyło. I owa sytuacja jest kolejnym powodem, by dziękować Panu za to życie. Tak nieprzewidywalne, piękne życie!
Chciałabym dodać jeszcze kilka słów na temat pewnego intrygującego weekendu (3-5 listopada), który spędziłam na rekolekcjach w znanym mi dobrze Klasztorze Braci Mniejszych Kapucynów w Mogilnie.
Emocje opadły, więc obędzie się bez tego wszystkiego, co miałam w głowie pod koniec tych dni. 

Kurs "Eureka" to kurs dla dzieciaków (tj. młodzieży *pełna powaga*) przygotowujących się do sakramentu bierzmowania. Nie chcę skupiać się na szczegółach (zresztą nie wolno mi, tak zarządzili przedstawiciele wspólnoty), pomówmy więc o tym, co z tego wyniosłam.
Przede wszystkim muszę przyznać, że to nie jest forma dla mnie. To byli niewiele starsi (a i młodsi się znaleźli) ludzie, którzy próbowali w jakiś poprawny sposób przekazać to, co mieli w programie i w sercach. I na sercach chcę się skupić. Bardzo mnie poruszyło ich podejście. Tacy młodzi ludzie... taka ogromna wiara! Coś fantastycznego. Rzadko się zdarza, naprawdę rzadko, by piętnasto/szesnastolatek tłumaczył mi, jak działa Pan Jezus w naszym życiu, cytował Pismo Święte, miał w sobie taaakie pokłady wiedzy teoretycznej i oczywiście, co najlepsze - praktycznej (świadectwa wiary).
To sprawiło, że przetrwałam te trzy dni z wewnętrznym zadowoleniem.
Mam jednak gdzieś w głębi siebie nadzieję na nieco poważniejsze rekolekcje, czy tzw. dni skupienia, które byłyby w formie głębszych refleksji, może pracy z Pismem Świętym. 

Bez spiny, bez chaosu. Rozumiecie. Kto wie, kto wie...
Cieszę się, że naszemu (tak, także i wciąż mojemu, na zawsze mojemu) katechecie chciało się z nami tam być. Mógł się przeciwstawić. Toż to dorosły facet jest. Ale zrobił to dla nas. Przemógł się, choć wiem, że to dla niego nie była jakaś ekscytująca forma duchowości. A jednak. Bardzo to doceniam.
Proboszczowi również składam wielkie dziękczynienie, bo widzę jak mu zależy na dzieciakach, a raczej na tym, by wzięli to wszystko, co się dzieje na serio, nie "dla jaj", nie tylko po to, żeby "odbębnić", ale by coś poczuli, by coś w nich drgnęło.
Co do tego drgnięcia... Mieliśmy chwilę, by wyjść na środek sali i powiedzieć, co o tym myślimy, co czujemy. Wyszedł katecheta, wyszłam ja i... wyszli ludzie po których absolutnie bym się tego nie spodziewała! Ależ mnie to wzruszyło. I chyba to jest to, o co ubiega nawet sam Bóg. By nie robić niczego na siłę, ale z potrzeby serca. Bardzo wierzę w tą wewnętrzną potrzebę. Chwała Panu i chwała wszystkim z którymi mogłam tam być.

W poniedziałek wygłosiłam na lekcji języka polskiego przemówienie na temat: "Jak odnaleźć się w wierze we współczesnym świecie?". Dostałam ocenę celującą. I usłyszałam również od osoby, o której wspominam w trzecim akapicie wpisu, iż przemówienie także miało wpływ na krok, który postawiła ku mej osobie. Dziękuję. Bóg działa. Nie mam co do tego wątpliwości.

Ufam, że przetrwaliście do końca. Choćby jedna osoba.

Trzymajcie się!

~~Zbuntowany Anioł

czwartek, 9 listopada 2017

Nasi nieprzyjaciele.

"Czasem krok, którego się boisz jest tym,
 który cię wyzwoli."

"Zawołałem z ucisku do Pana, Pan mnie wysłuchał i wywiódł na wolność. Pan jest ze mną, nie lękam się."
 PS 118, 5-6a

Dobry wieczór.

Od zawsze obierałam taktykę "oko za oko, ząb za ząb" w konfrontacji z nieprzyjemnościami, jakimi obdarzają mnie bliźni. Gdybym nie była od zawsze chrześcijanką, mogłabym rzec, że wybierałam taką postawę zanim poznałam nauki, którymi dzielił się z innymi Chrystus. Jednak jestem w takiej, a nie innej sytuacji, dlatego napiszę to w taki sposób:
Kiedy zaczęłam prawdziwie żyć przykazaniem miłości, dopiero zrozumiałam, jak należy postępować.

Miłość jest odpowiedzią na wszystko. Niezaprzeczalnie. Ufam, że nie ja jestem od weryfikowania komu należy się kop w tyłek, a komu wręcz przeciwnie. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć kwestii nastawiania drugiego policzka. Ktoś daje mi w gębę, a ja mam podejść jeszcze bliżej i przyjąć kolejny cios? Skądże. Ten drugi policzek to swego rodzaju tarcza i moja wewnętrzna pokora. Chcesz? Wal, a ja w zamian się do ciebie uśmiechnę. Chodzi o to, by się nie bać wybaczać. By spokojnie przyjąć czyjąś nienawiść wobec nas. Najwyraźniej ktoś ma powody. Jeśli nie potrafimy ich zrozumieć, nic nie szkodzi. Nie warto tracić czasu na zastanawianie się nad tym. Bywa i tak, że nie mamy z czego się tłumaczyć, a problem pozostaje w postrzeganiu nas przez bliźniego.
Mamy tylko dwa policzki. Nie dopuśćmy do trzeciego razu. Odejdźmy. Pomódlmy się. Dajmy działać Bogu.
Ostatnimi czasy spotkało mnie tak wiele dobra od ludzi, którzy idą drogą Jezusa, że tak naprawdę nawet nie mam zamiaru dopuszczać do tego, by ktoś mnie wgniótł w ziemię. Za długo na niej leżałam.

Wiem, że życie jest związane z byciem w relacji z innymi, ale co to za relacje, które tylko nas upadlają, nie podnoszą naszej samooceny, nie czynią go (życia) lepszym? W takim wypadku wolę iść sama. Wiem, że Ojciec czuwa i ma tak piękny plan na przyszłość, że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko czuwać i rozkoszować się tym, co mam teraz. Doceniać najskromniejsze aspekty, najcichsze sytuacje. Stanąć nieraz z tyłu i przyglądać się tłumowi, a nie z klapkami na oczach podążać za nim w nieznane.


"A miało być tak pięknie 
Miało nie wiać w oczy nam 
I ociekać szczęściem 
Miało być "sto lat! sto lat!""

Przepraszam, że to co napisałam może wydawać się bazgrołami, ale tak się kończy przekazywanie tego, co czuję.

Pokój i dobro! Trzymajcie się.

~~Zbuntowany Anioł

sobota, 28 października 2017

To nadal JA.

"To niesamowite jak głośny dźwięk ciszy może nieubłaganie na ciebie krzyczeć, przypominając, że jesteś zdany na samego siebie."

"Ja mam być ukrzyżowany dla świata, a nie mam tego świata krzyżować."

Cześć.

Tau, jeden z bardzo ważnych dla mnie muzyków powiedział niedawno w reportażu dla Dzień Dobry TVN: "Środowisko patrzy na mnie z przymrużeniem oka, ale jednocześnie z respektem. Mówią: ten gość ma flow, ma muzykę, warsztat, super teledyski, grafikę. No wszystko się u niego zgadza, tylko ten Bóg! Czemu ten Bóg?! O co mu chodzi z tym Bogiem?"

Ostatnimi czasy doświadczam czegoś podobnego. Według ludzi mam talent, ale - jak w przypadku Piotra - za dużo dla nich w moich tekstach Boga. I na początku byłam troszkę podłamana. "Ludzie nie czytają, bo jest tam On." - usłyszałam. Ale to właśnie On mnie uratował. I ratuje. Każdego dnia. Nam się wydaje, że jesteśmy w stanie samotnie prześlizgnąć się przez życie i może przy okazji osiągnąć coś ciekawego, wielkiego, co poruszy innych. To bzdura! Serio. Wielokrotnie krzyczałam ze łzami w oczach na Boga, że to życie jest niesamowicie niesprawiedliwe. Nieprawda. Jest niesprawiedliwe, gdy nie prosimy o pomoc Najwyższego. Ja prosiłam przez ponad rok o to, by wreszcie w tym moim nastoletnim życiu wydarzyło się coś ponad to, co było już znane i zaczynało swą monotonią bardzo mnie przygniatać. Prawie zabiła mnie tęsknota. Teraz zastanawiam się, za kim właściwie tak bardzo ujadałam. Za uczuciem, którym obdarzała mnie ta konkretna osoba, czy za Miłością Jezusa Chrystusa. Nie, inaczej! Tęskniłam za swoją wewnętrzną pewnością co do Jego mocy, która zawsze jest w stanie uratować upadłego człowieka. Tak długo chodziłam z wyciągniętą dłonią ku Jezusowi, że w końcu mi ją podał. Myślę jednak, że przez cały ten czas trzymał mnie za nią, ale czekał na ten wyjątkowy moment, w którym JA uwierzyłam, że to wszystko jest Prawdą.

Wiecie co? Jestem dogłębnie wzruszona, bo naprawdę dawno nie było we mnie tak ogromnej radości i pewnego rodzaju ulgi. Wiem, że jeszcze nie raz dostanę po gębie, ale odkąd poczułam dotyk Chrystusa i uświadomiłam sobie, że On zawsze jest gotowy na podanie mi Swej dłoni, czuję się jakby silniejsza w zwalczaniu zła, które z każdej strony próbuje mnie dopaść.
https://www.youtube.com/watch?v=uyKBhhkJ7WQ

"Wierzę? Tak wierzę, w życie wieczne,
 w życie piękne, życie we śnie
W życie niepojęte, w życie w Niebie, w życie wierzę
W życiu nie marzyłem, że otrzymam światło drugi raz
Ale mam je, dał mi je Pan, mów mi Tau"

Pewnie się powtarzam z niektórymi utworami, ale Tau jest tak cholernie wyjątkowym artystą, że mogłabym cytować jego teksty zawsze i wszędzie.
I chciałabym, by każdy choć raz zechciał skonfrontować się z tym, co tworzy. Za dwa tygodnie będę na jego koncercie. Ostatni raz na biletowanej imprezie byłam cztery lata temu. Dlatego tak bardzo się cieszę. No i przede wszystkim także ze względu na to, że to będzie kolejny genialny moment, by poczuć jak pięknie działa Pan w naszym życiu!

Trzymajcie się. Chyba znowu zacznę tu wpadać. Choćby dla samej siebie i tworzenia wspomnień. Kiedyś bardzo zależało mi na wyświetleniach, na tym, by jak najwięcej osób zajrzało tu dla samego zajrzenia, czasami nawet nic nie czytając, bylebym widziała te nic nieznaczące cyferki, które wzrastały. Dziś piszę, bo to pasja i nie mogę jej ot tak zatracić. A po drugie... Piszę, bo taka jest misja chrześcijan - ewangelizować. Czy Jezusa pragnął każdy przyjąć do swego serca? Nie. A On nadal robił swoje. To jest to.

~~Zbuntowany Anioł

niedziela, 8 października 2017

Na granicy.

"Jeszcze Cię kocham. Próbowałam przestać, ale zabić miłość jest trudniej niż człowieka. Wystarczy jedno uderzenie, żeby umrzeć, a miłość zdycha latami, męczy się, boli."

"Nieważne, ile dni w twoim życiu, ważne ile życia w twoich dniach."

Czołem!

"Różaniec do granic"... Przede wszystkim dla mnie te granice nie były polami walki, a różańce zamiennikami karabinów. Skądże! Szukałam w tym wszystkim sensu. I znalazłam go w ludziach. W ogromnej ilości Bożych dzieci, które zechciały poświęcić swoje cenne dwie godziny na modlitwę - prosiliśmy, dziękowaliśmy, przepraszaliśmy. Niejednokrotnie widziałam ogromne skupienie i głęboką zadumę na twarzy moich sióstr i braci. W ręku trzymały tę niezniszczalną tarczę dzieciaki, młodzież, dorośli i osoby w podeszłym wieku. Od koloru do wyboru. W kwestii ludzi i różańców. Niesamowita inicjatywa! Było zimno, wiał wiatr, padał deszcz, a my staliśmy jak wryci i stanowczym głosem wołaliśmy do naszej Matki, by miała w swej opiece nas, nasze rodziny, naszą ojczyznę. Modliliśmy się o POKÓJ. Dlatego nie podoba mi się nazywanie tego wydarzenia walką ze złem, a już na pewno nie walką z "falą Islamu, która zalewa Europę". Różaniec to nie broń. To tarcza. Nasze oparcie w trudnych chwilach.
Nie czułam się znudzona. Kiedy nie mogłam się skupić, przyglądałam się innym
i myślałam, że skoro oni dają radę, to i ja jestem w stanie. Dotrwałam do końca. Chwała Panu! Taka przygoda wwierciła się w moją duszę i niech tak zostanie. Byle się nie poddawać i trwać w modlitwie. Nie tylko jednorazowo przy okazji podobnych wydarzeń.
Ten dzień był dla mnie także totalnym wyjściem z tzw. "strefy komfortu" w której czuję się najlepiej. I bardzo się bałam. A jednak dałam radę. Choć cały autobus to były osoby starsze ode mnie o przynajmniej czterdzieści lat (z małymi wyjątkami). Słuchawki w uszy i jazda autobusem zleciała. Przy okazji postoju w drodze powrotnej spotkałam księdza, który uczył nas w ubiegłym roku. Ależ to było miłe! Poznałam go od razu. Zagadałam. Rozmawialiśmy chwilę. Serce się raduje podczas takich sytuacji. Świetny gość.

Taka mała rada... Nie milczcie. Poważnie. Możecie nawet na siebie nakrzyczeć najgłośniej jak potraficie. Ale przynajmniej wyrzucicie wszystkie te kumulujące się w was emocje. Bo cisza zabija. Naprawdę zabija. Niewyjaśnione sprawy są okropne. Jesteście tykającą bombą, która tak często przez ten brak kontaktu bierze całą winę na swoje barki. I powoli znika...
Nie dajcie innym zniknąć.

https://www.youtube.com/watch?v=_R21nhwyjGA


"W jakim będę stanie kiedy zacznie się odliczanie, Panie?"

~~Zbuntowany Anioł

poniedziałek, 2 października 2017

Za wszelką cenę.

"Wreszcie zrozumiałem, co to znaczy ból. Ból to wcale nie znaczy dostać lanie, aż się zemdleje. Ani nie znaczy rozciąć sobie stopę odłamkiem szkła tak, że lekarz musi ją zszywać. Ból zaczyna się dopiero wtedy, kiedy boli nas calutkie serce i na dodatek nie możemy nikomu zdradzić naszego sekretu. Ból sprawia, że nie chce nam się ruszać ani ręką ani nogą, ani nawet przekręcić głowy na poduszce."

 "One good thing about music: when it hits you, you feel no pain."

Hej.

Chciałabym umrzeć ze słuchawkami w uszach lub na nich. Muzyka to największe dobro tego świata. Jestem tak niesamowicie i bezgranicznie wdzięczna twórcom, którzy przelali swoje myśli, swoją pasję, całych siebie dla trzy/czterominutowych kawałków potrafiących zrobić z człowiekiem niewyobrażalne rzeczy. Doprowadzić do łez, wyprowadzić z okropnych myśli, odciągnąć od tego zawistnego świata.
Notatki z 29 września 2015 roku:
"Nie wiem, co z tym bierzmowaniem. Bo ja go nie kocham. Nie chcę mu się oddawać. Nie chcę, by był u mnie na pierwszym miejscu. To się nie wydarzy. Nie da się kochać jakiegoś ludzkiego wymysłu. Nie widziałam, nie słyszałam, nie miałam możliwości dotknięcia, dialogi, jakiejkolwiek interakcji, więc jak mogę go kochać? No kurwa, nie mogę."
Ha! A jednak się da. To właśnie bierzmowanie, wobec którego byłam tak niezwykle niepewna było przełomowym momentem w mojej wierze. Wiara w bezgraniczną miłość Boga jest dla mnie tak ogromną nadzieją, że sama czasem nie mogę tego pojąć. A może wcale nie trzeba tu niczego pojmować? Wystarczy w tym trwać. Wielokrotnie powtarzam, że ludziom ufającym Panu wcale nie jest prościej w życiu. Drogi do Królestwa Niebieskiego są kręte, usłane kamieniami (są czasami fragmenty płatków róż, jednak bardzo szybko potrafią zostać rozwiane), niejednokrotnie się nam obrywa, ale idziemy dalej. I choć czasem nie widzę w tym sensu, nadal kroczę Jego ścieżkami. Tyle razy "przejechałam się" na ludziach, że wolę wierzyć w dobro Boga. I od Niego potrafię się odwrócić, ale najbardziej zaskakujący i wzruszający jest fakt, że On nigdy nie zrobi tego wobec nas. Poważnie! Dlatego zawsze wracam. Zawsze. Ziemskie relacje są nietrwałe (może poza wyjątkowymi małżeństwami), z Nim jest inaczej. To mnie tak bardzo intryguje i pociąga. To kocham.
Szczerze? Nawet jak cała nasza chrześcijańska wiara u kresu życia okaże się totalną bujdą, to postaram się, by nawet przez sekundę nie przemknęła mi myśl: żałuję. Bo póki co nie żałuję. I nie chciałabym. Wiara trzyma mnie przy życiu. Amen.
"Życie jest tylko przechodnim półcieniem, 
Nędznym aktorem, który swą rolę 
Przez parę godzin wygrawszy na scenie 
W nicość przepada - powieścią idioty, 
Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą."

Powoli kończymy oglądanie czterogodzinnego przedstawienia losów szekspirowskiego dramatu pt. "Hamlet" i jestem doprawdy zachwycona tym,
co dane mi było dotychczas zobaczyć i usłyszeć. Sztuka godna oklasków aż do utraty czucia w dłoniach. Poważnie. Nie tylko ujęła mnie fabuła, ale tamtejszy język i to w jak fenomenalny sposób w swe role wczuli się aktorzy. Coś przecudownego. 

https://www.youtube.com/watch?v=J9gKyRmic20

~~Zbuntowany Anioł

sobota, 23 września 2017

Obłęd.

"I to jest samotność: że wszystkich chuj interesuje, co się z tobą tak naprawdę dzieje. Jesteś, jest w porządku, nie ma cię, też jest w porządku. Samotność jest wtedy, jak wychodzisz z roboty, bo w końcu musisz wyjść i zastanawiasz się, w którym kierunku iść. (…) nie wiesz gdzie, wszędzie tak samo dobry kierunek. Bo wszędzie tak samo chuj cię czeka."

Cześć.

Jestem już, jestem. Nie działo się nic, o czym chciałabym wam napisać, stąd ta dłuższa przerwa. Poza tym... Autentycznie skupiam się teraz na szkole, nawet jeśli mam wobec tego całego systemu edukacji zupełnie swoje zdanie.

Omówiliśmy wszystkie dziewiętnaście Trenów Jana Kochanowskiego i muszę przyznać, ze jego twórczość naprawdę mnie zaintrygowała. O ile w gimnazjum jakoś szczególnie mocno nie poruszyły mnie te wiersze, tak teraz, gdy każdy wers był przez nas ściśle omawiany i analizowany, niezwykle mnie poruszyła historia tego człowieka. Niektórzy powtarzali, że ciągle mowa jest jedynie o cierpiącym ojcu, który - ujmując to delikatnie - zaczyna świrować. Ale w tym szaleństwie było coś niepowtarzalnego i niezwykłego. Każdy Tren to była walka Kochanowskiego z Kochanowskim i to mnie tak bardzo dotknęło. Niesamowity obraz człowieka niepotrafiącego poradzić sobie z utratą tak bliskiej osóbki.

Teraz nasze rozważania skierowaliśmy wokół Lady Makbet, która wydawała się silną i niezależną kobietą, żądną krwi, a jak się okazało miała głęboko w sobie zakorzenione poczucie winy i bardzo wrażliwe sumienie, co również - jak w przypadku Jana - doprowadziło ją do obłędu, z którego nie mogła się otrząsnąć.
Wisienką na torcie tych lekcji jest prowadząca je nasza polonistka, której sposób mówienia, podejście do tematów i do nas jest przecudowne. Autentycznie się rozpływam, gdy siedzę w klasie i się w nią wpatruję oraz wsłuchuję. Zaraża pasją do swojego zawodu. Tzn. pokazuje mi, że można kochać to za co dostajemy miesięczne wynagrodzenie. Niebywała sprawa!

Niedawno trafiłam na pewien konkurs literacki. Wzięłam udział. Miałam wizję
i zrealizowałam ją, przelewając na papier wszystko co najlepsze. Wyszło naprawdę dobrze. Nie nastawiam się na nic, bo wiem, że nie jest to konkurs dla amatorów i prawdopodobnie nie mam najmniejszych szans, ale to nic! Trzeba działać. Jestem bardzo dumna, dlatego że to mój pierwszy raz, gdy wysłałam gdziekolwiek te bazgroły. Co ma być, to będzie. 

Jako szkoła z profilem wojskowym zakwalifikowaliśmy się do pewnego programu, który przewiduje raz w miesiącu wyjazdy szkoleniowe do Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych w Poznaniu i muszę przyznać, że to ogromna dawka nauki dla tych, którzy chcieliby faktycznie wiązać przyszłość z mundurem. Dla mnie to niesamowita przygoda, bo mogę od wewnątrz zobaczyć, czym tak naprawdę jest wojsko - konkretne zasady, czasem krzyk, pełna powaga, niemarudzenie nawet, gdy jest ciężko. Te zajęcia uczą mnie pokory. Robię swoje. Jest nad czym myśleć po takich dniach.


"(...) Zakochujesz się w jakimś miejscu, tak na zabój.
I musisz z niego odejść. Potem już boisz się kochać na zabój, bo boli."

Och, o. Kramer jak zwykle w punkt... Może jutro odnośnie tych słów wyskrobię jakieś dłuższe refleksje.

Trzymajcie się!

~~Zbuntowany Anioł