piątek, 12 stycznia 2018

Ty też MOŻESZ.

"Jak będziemy wielcy w małych sprawach, to nad wieloma nas postawią. Oliwa sprawiedliwa zawsze na wierzch wypływa. Warto przegrać na krótką metę, ale wygrać moralnie."


Dzień dobry.

Chyba nadal ciężko otrząsnąć mi się z tego wszystkiego, co miało miejsce podczas przerwy świątecznej. Ja. Za granicą. W Szwajcarii. We Francji. Niemożliwe. A jednak.

Odwiedziłam wczoraj poprzednią szkołę. Po prawie półrocznej przerwie. Tym razem wrzuciłam totalnie na luz i zachowałam ogromny dystans emocjonalny. Przywitałam nauczyciela od historii, przedstawiłam mu moją coraz lepszą sytuację w związku z owym przedmiotem, pożegnałam się i... po prostu wyszłam. Nie szukałam żadnego innego kontaktu. Przez chwilę, ale bardzo krótką, było mi z tym niezbyt dobrze, jednak szybko powróciłam na ziemię i skierowałam swe stopy ku mej miejscowości. Ale żeby uświadomić sobie błędy, które popełniałam w ubiegłym roku musiałam zaczerpnąć rady profesjonalisty w dziedzinie ludzkiej psychiki. I chwała Panu, że obdarzył mnie łaską odwagi i pozwolił poukładać w głowie to, co zostało rozsypane i stało się jedną, wielką niepewną układanką.
Dziś natomiast wracałam ze szkoły z taką myślą, że życie jest dobre. Życie NAPRAWDĘ jest dobre. I cieszę się, że są wokół mnie osoby, które pozwalają mi to zauważyć i docenić.

W przedostatnim wpisie bardzo szczerze i jak najdokładniej chciałam wam zobrazować naszego nauczyciela od przysposobienia wojskowego. I chyba się udało, zważywszy na to, co powiedział mi po lekcji, w lekko zaczerwienionych ze wzruszenia białkach oczu, a mianowicie, że... pojawiły się łzy, gdy czytał te wychodzące z najgłębszych, najbardziej emocjonalnych szufladek mojego umysłu bazgroły.
Wyobrażacie to sobie? Dorosły mężczyzna, były policjant, mój nauczyciel mówi, że "ryczał pół nocy" przez to, co o nim napisałam. Nie mogłam więc zrobić nic innego, jak sama dać upust emocjom i popłakać ze wzruszenia dłuższą chwilę w czterech ścianach mego pokoju.
Wychodząc z klasy na do widzenia jeszcze raz rzekł: Dziękuję i uśmiechnęliśmy się do siebie.
Nigdy nie wiem, co w takich sytuacjach robić, bo bardzo przeżywam takie akty dobroci skierowane w stronę mej osoby. Poza tym... dawno nikt mi z takim wzruszeniem nie dziękował za to, co robię. A robię to, bo...


Odkąd pamiętam głównym założeniem, które pchnęło mnie, by rozpocząć przygodę z blogiem, była chęć dawania ludziom nadziei. Nadziei na to, że w życiu wszystko jest możliwe, jeżeli naprawę bardzo mocno się o to postaramy. I kiedy piszę wam o moich wspaniałych nauczycielach, o tym, co przeżywam poprzez różne wyjazdy, jakieś ciekawe sytuacje, to nie robię tego po to, byście mi zazdrościli albo siedzieli i myśleli: Ech, ale ona ma fajne życie… Skądże! Piszę, żebyście uświadomili sobie, że wy też macie szansę. Macie ją! Życie stoi przed wami otworem. Te wszystkie wspaniałości także. One aż proszą się, by zostały wchłonięte w wasze ciała, wasze umysły, we wszystko, co jest w was najlepsze. Oto isota tego, dlaczego wciąż tu jestem. Byście, czytając to, pomyśleli: Wow,
da się. I ja też tak mogę!... Bo taka jest prawda. Ty też MOŻESZ.
Miałam ostatnio znowu jakąś zapaść, ale pomimo tego cieszyłam się wszystkim, co mnie spotykało, dużo się modliłam, (wczoraj nawet Bóg w kryzysowym momencie podsunął mi pod nos ten przecudowny, krótki, ale niezwykle treściwy filmik o. Adama: https://www.youtube.com/watch?v=2F6kZ3LJzrw) poczytałam trochę Pismo Święte i wreszcie udało się dopiąć na ostatni guzik to, co kłębiło się w mojej głowie, a czego nie potrafiłam dla was wyklikać. Na szczęście z Bogiem wszystko jest możliwe! 

Trzymajcie się! 

~~Zbuntowany Anioł

wtorek, 26 grudnia 2017

Podsumowanie roku - uratowana.

"Antidotum na uzależnienie jest znalezienie innego uzależnienia."

Dzień dobry.

To był rok pełen wrażeń. Niestety znaczną jego część spędziłam w łóżku zastanawiając się nad sensem życia i chcąc je w jakikolwiek sposób zakończyć. 

Jestem zaskoczona, jak wiele udało mi się zwiedzić. Jak wiele nowych zakamarków Polski i siebie samej poznałam. Poważnie, pod względem poznania siebie, swoich możliwości, granic, to ten rok był przełomowy. Ach, ileż dobra otrzymałam od moich bliskich. I co najważniejsze... ilu zostało ze mną do dwudziestego szóstego grudnia.

Po raz pierwszy miałam styczność z ludźmi spoza granic naszego ojczystego kraju i rozmawiało mi się naprawdę dość swobodnie i przyjemnie.
Moja pierwsza Lednica... To tam poznałam Boga w zupełnie innym wymiarze. Zrozumiałam, że wcale nie trzeba iść przez świat na kolanach, bo alternatywą (szczególnie dla młodych) jest śpiew i taniec chwalące imię Pana Jezusa Chrystusa.
Rok szkolny uznaję za jeden z najcięższych. Było bardzo, naprawdę bardzo trudno, ale wyszłam z opresji. Z sierpniem w kieszeni i ostatecznym dostaniu się do następnej klasy na tzw. "warunku", ale poradziłam sobie, pomimo wszystko.
Po raz kolejny udało mi się wyjechać w góry dzięki hojności naszego proboszcza i to była kolejna lekcja życia, którą wspominam z zapartym tchem i uśmiechem na ustach. 
Różaniec do granic... To dopiero była inicjatywa! Wzięłam w niej udział, bo bardzo wierzę, że w "kupie siła" i naprawdę wzruszające były te dwie godziny modlitwy w takim zacnym i dość sporym gronie osób z najróżniejszych części Polski.
25 października rozpoczęły się Misje Parafialne w pobliskiej miejscowości i to one były najbardziej przełomowym momentem tego roku.
A może nawet całego dotychczasowego życia. Czuję, że może brzmieć to górnolotnie, ale czuję także, iż uratowały mnie one z sideł lekkiego stadium depresji. Nigdy nikt mi jej nie udowodnił, nie mam żadnych papierów, a terapię zakończyłam po czterech miesiącach, ale wiem i pamiętam, że byłam w niezłym bagnie; nie potrafiąc przez wiele miesięcy znaleźć jakiejkolwiek alternatywy dla tej kłębiącej się w całym moim ciele (począwszy od umysłu, a skończywszy na bólu odczuwalnym fizycznie) beznadziei, żadnego punktu zaczepienia, nie potrafiłam dostrzec, by z którejkolwiek strony ktokolwiek rzucał w moją stronę koło ratunkowe.  Wyciągnął mnie z tego gówna sam Bóg. Przysięgam. Ja już nie wierzę, ja mam pewność. Gigantyczne zaufanie Miłosierdziu Najwyższego. To jest moje świadectwo, które kiedyś rozbuduję, ale dziś z ręką na sercu przyznaję, że wpadłam w uzależnienie, które sprawia mi wiele radości, a tkwiłam w czymś niezwykle toksycznym. Jest we mnie niepohamowana żądza dzielenia się z innymi nadzieją, Dobrą Nowiną i Bożym Miłosierdziem. Bóg posłał przede mnie ludzi, którzy doprowadzili mnie do względnej normalności. Chwała Panu na wieki wieków i jeszcze dłużej.  

A jak wasze święta? Podsumowanie roku? Dobrze było/jest?

Ufam, że przeżyliście te trzy dni w spokoju, ciesząc się z rodzinnych spotkań i robiąc wszystko co dobre na chwałę Pana Jezusa Chrystusa, bo przecież gdyby nie On... Chyba zdajecie sobie sprawę.
Piszę dziś, ponieważ jutro wyjeżdżam. Znikam do Szwajcarii. Aż do drugiego stycznia. Moja wdzięczność nie zna granic. Bóg jest wielki, skoro uważa, że zasłużyłam na taki prezent. Niesamowite, ile cudów potrafi zdziałać pójście Jego Drogą. Polecam... polecam.

Niech rok 2018 przyniesie obfite plony. Amen!

~~Zbuntowany Anioł

niedziela, 17 grudnia 2017

Młodzi żołnierze.

"Gdybym miał napisać, jak wygląda świat bez Ciebie,
 po prostu zostawiłbym pustą stronę."

"Wiedz, że to bujda, granda zwykła,
Gdy ci wołają: Broń na ramię!"


Cześć i czołem.

Piątek (15.12) był ciężkim dniem. Pełnym ogromu samozaparcia i ciągłego powtarzania w myślach: dasz radę, kurwa, dasz radę. Celowo to przekleństwo, bo takie też były warunki. Szczere aż do bólu... dosłownie do bólu. Nikt się z nami nie "pierdolił w tańcu". Młodzi wojownicy. Walczyliśmy z samymi sobą.
Chyba najbardziej w wojsku człowiek musi mieć silną psychikę. Mieliśmy zajęcia taktyczne, przy jednym stopniu Celsjusza, ziemia twarda jak cholera i ciągle: wróg z prawej, wróg z lewej, z przodu. I padaliśmy na ziemię, na kolano, przygotowując się do ewentualnego ostrzału. Byliśmy w ciągłej gotowości.
W rękach broń, która dodatkowo nie ułatwiała sprawy.
No i trochę obiłam sobie moje młode kolana. Ale co by nie było, trzeba pokazać jaką to się nie jest twardą babą i powiedzieć: ależ skądże, nic mnie nie boli, dam radę przeczołgać się trzydzieści metrów z bronią w rękach i kolczatką nad głową.

Udało się, ale na końcu zdychałam. To nie było umieranie.
To była męczarnia. Taka katorga dla umysłu, że nie potrafię nawet tych uczuć ująć w jakieś "poetyckie sformułowanie". Moja kondycja nie jest powalająca, ale to nie byłoby aż takie złe, gdyby nie ten przeszywający całą nogę ból. Łzy w oczach, wściekłość, absolutny brak entuzjazmu, chęć powrotu do domu. Tak było. Aż mi się literki w tym momencie zamazują, bo oczywiście nie czuję się słaba, ale nachodzą mnie myśli, że to naprawdę nie jest dla mnie i prawdopodobnie zajmuję miejsce komuś, kto ma wewnętrzne pragnienie bycia żołnierzem.

Nie wiem, jakbym przetrwała, gdyby nie nasz nauczyciel. Pan Przemysław (nie chcę tu po nazwisku, z wiadomych powodów) to człowiek o którym od początku pierwszej klasy nie usłyszałam złego słowa. Zawsze... zawsze (!) obijają mi się o uszy wyłącznie słowa uznania kierowane w stronę jego osoby. Młodzież, moi koledzy, mówią: "Świetny gość", "genialny nauczyciel", "jest dla mnie jak ojciec", "bardzo mi pomógł/pomaga". I mnie to tak kurewsko ściska za gardło, wzrusza, porusza. Jestem niezwykle dumna, że poznałam kogoś takiego, kto sprawia, że ci młodzi ludzie widzą w życiu sens, czekają na lekcje samoobrony,
na rozmowę z nim, wyczekują piątku nie tylko z powodu chęci pójścia na weekend do domu, ale dlatego, że będą mogli się spotkać z tym człowiekiem, posłuchać czegoś dobrego i wynieść z tych słów jak najwięcej dla siebie i innych.

Rozmawialiśmy ze sobą w piątek o tym, że myśli on o odejściu z funkcji bycia nauczycielem właśnie tego przedmiotu. Argumentuje to tym, że jak na klasę wojskową przystało, przydałby się nam profesjonalista w tej dziedzinie, a on bardziej specjalizuje się w policyjnej sferze i uważa, że jest za łagodny. A moim skromnym zdaniem powinien zostać, ponieważ mamy naprawdę tak wiele wyjazdów do jednostek wojskowych, żołnierze przyjeżdżają również do naszej szkoły, więc styczność z owymi profesjonalistami jest bardzo częsta i bezpośrednia. Czujemy ogólnie przyjęty w tym fachu "rygor" (co idealnie i najbardziej pokazują nam podczas szkoleń bojowych), a później wracamy do szkoły, na lekcje do pana Przemysława i możemy poczuć bijące na kilometr człowieczeństwo oraz jego wolność osobistą.
Zawsze mnie tak dogłębnie dotykają często powtarzane przez niego słowa: Jestem wolnym człowiekiem. Wow! Jakie to musi być przepiękne, gdy dochodzisz do takiego momentu w życiu, kiedy czujesz się na tyle szczery wobec siebie i wolny, by móc dzielić się tymi wspaniałościami z innymi.
Przychodzą takie chwile, kiedy mam dość. Tego munduru, tego profilu, tej przygody, która miała być otwarciem oczu na to, czego nigdy dotąd nie mogłam na własnej skórze doświadczyć. I wtedy jestem bombardowana pytaniami:
W takim razie dlaczego tu przyszłaś/dlaczego tu jesteś? Albo zarzutami: Przecież sama wybrałaś taką szkołę. To prawda, sama rzuciłam się w na głęboką wodę rozszerzonej historii i biegania w najróżniejszych warunkach pogodowych z gnatem w ręku na poligonach. I, broń Boże, nie żałuję. A dlaczego? Choćby ze względu na nauczyciela o którym wspomniałam w poprzedniej części wpisu.
Nie zrezygnowałam (choć byłam na dnie i w kompletnej rozsypce), bo poznałam niesamowitą polonistkę, z krwi i kości, która jest dla mnie wielkim oparciem i ogromną motywacją, by pogłębiać pasję, jaką jest nasz ojczysty język i wszystko co z nim związane.
Wciąż jestem w tej szkole, ponieważ trafiłam na genialną klasę, z którą przez ROK przeszłam tak wiele, że nie zamieniłabym ich na nikogo innego. Pokazali mi, że nie ma rzeczy niemożliwych, z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, a nawet największe i najgłupsze błędy młodości można zamienić na coś dobrego i wyjść na prostą. Zdam maturę i wyjdę z tej szkoły z wdzięcznością. Za każdy krzyk i za każdy uśmiech.

Bardzo wierzę, że w życiu wszystko jest "po coś". Gdyby te trzy lata nie miałyby dać mi jakichś lekcji, to by mi ich nie dały. A dają. I chwała Panu za to, że mnie w takim miejscu postawił.

Zdjęcia były robione 24 listopada przez naszą koordynatorkę w Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych w Poznaniu, podczas nieco spokojniejszych zajęć. 

Do następnego.

Trzymajcie się!

~~Zbuntowany Anioł

sobota, 9 grudnia 2017

Brutalnie piękna rzeczywistość.

"Żeby coś zmienić, najpierw trzeba się pogodzić z tym, jaki jest świat. Z tym, że nigdy każdy ciebie nie zaakceptuje. Nie masz gwarancji sukcesu, ale masz gwarancję porażki, jeśli nic nie zrobisz. Kobiety i mężczyźni się zdradzają. Nowotwory dotykają wszystkich losowo bez względu na złe czy dobre uczynki. Firmy padają. Jednak jednocześnie masz tysiące możliwości, setki potencjalnych przyjaciół rozrzuconych po świecie, niejedną miłość do przeżycia, smaki, zapachy i widoki, które sprawią, że będziesz stać na miękkich nogach i na chwilę przestaniesz oddychać. Taka jest rzeczywistość - chwilami brutalna, chwilami brutalnie piękna."

Dzień dobry!

Wczoraj był właśnie jeden z tych brutalnie pięknych dni, kiedy czułam,
że życie mogłoby nigdy się nie kończyć (pomimo wiary w życie pozagrobowe).
Czasami nachodzą mnie natrętne myśli o tym, że śmierć byłaby doskonałym wybawieniem z problemów, które obciążają moją duszę. I nie chcę umierać dla samej śmierci, ale dlatego, że ten krok wydaje się jednym z najprostszych, jakoś automatycznie wpada do głowy.
Toż to gówno prawda! Bóg nie po to zesłał nas na świat, byśmy sobie bez Jego zgody z niego odchodzili. Bo mamy taki kaprys. Bo MY uważamy, że nie damy rady. Damy. Z Królem Wszechświata damy. Bardzo podoba mi się pewna myśl... Bóg nie zesłałby nigdy na ciebie problemów, których nie byłbyś w stanie rozwiązać i przebrnąć przez nie (nawet z ranami i bliznami).
Są takie dwa aspekty, które wydają mi się najbardziej kluczowymi w tym życiu. Poszukiwanie i nadzieja. Nasza ziemska przygoda to ciągłe poszukiwanie. Sensu, celu, miłości, spełnienia, Pana Boga i tak dalej, i tak dalej. I ta ciągła nadzieja, że wreszcie odnajdziemy to, czego tak usilnie pragniemy. Dlatego tak istotne jest dla mnie nieustanne powtarzanie samej sobie i innym, że trzeba szukać. Aż do utraty sił. By móc wreszcie samemu przekazywać dobrą nowinę innym i namówić ich do tego, by sami dążyli do wewnętrznego spełnienia i odnalezienia DOBRA.

A dobro, którego wczoraj doświadczyłam objawiło się w kilku niesamowitych sytuacjach.
Jako pierwsza była rozmowa z moim katechetą (księdzem, rzecz jasna, z teraźniejszej placówki szkolnej) w pustym kościele. Sam na sam. Oko w oko. W lekkim stresie, ale po chwili w ogromnym spokoju mej duszy. Taka postawa ludzi mnie niezwykle wzrusza. Być dla innych bez względu na wszystko. Wyjaśnił mi jak podejść do pewnych spraw, które łamią mi serce i dał do zrozumienia, że zawsze może poświęcić dla mnie swój cenny czas. I chwała Panu! Bóg tak bezgranicznie kocha swoje dzieci, że powołuje do służenia innym wspaniałe osoby, które tylko czekają na to, by pomóc swym bliźnim. Chcę być taka jak mój katecheta. Taka jak moja polonistka, moja anglistka z poprzedniej szkoły, jak moi rodzice, jak Piotrek (Tau). Chcę być DLA, a nie PRZECIW. Chcę wiązać, a nie rozwiązywać. Chcę nadstawiać drugi policzek i wybaczać, a nie ukłuć mojego wroga w to samo miejsce, w które on ukłuł mnie. Nie mogę tego Miłosierdzia pojąć. To dla mnie tak poruszające, że jestem w stanie swoje emocje na tę chwilę wyrazić jedynie łzami szczęścia i szerokim uśmiechem.
Wyspowiadałam się przy okazji tego spotkania. "I ja odpuszczam tobie grzechy, moje dziecko. Robię to w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego". Chodziły te słowa za mną przez całą drogę z kościoła aż do samego dworca (a było to 10/15 minut drogi). Piętnasty rozdział z Ewangelii według św. Łukasza także mnie poruszył.
"(...) A trzeba było weselić się i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły,
a znów ożył; zaginął, a odnalazł się". Dlatego Bóg za każdym razem nam wybacza. Bo Jego tak cholernie cieszy, że potrafisz podejść do kapłana i za jego pośrednictwem masz w sobie odwagę ukorzyć się przed Najwyższym i wyznać
to wszystko, co w tobie najgorsze ze szczerą chęcią zmiany.
Kolejną sytuacją, która sprawiła, że poczułam się fenomenalnie i która utwierdziła mnie w przekonaniu, że chcę przesadzać z Panem Bogiem.
Rozmawiałam z kolegą, który raczej stroni od bliskich kontaktów z Najwyższym. Powiedział, że Bóg z góry nas ukierunkowuje, wytycza nam jakąś ścieżkę z której musimy skorzystać i dlatego uważa, że nie jest to wolna wola. A ja mu odpowiedziałam, że nawet jeśli wybierze inną drogę, to Miłosierdzie Pana objawia się w tym, że On będzie z nim na tej innej drodze i będzie go wspierał w wyborach, które uważa za słuszne i przy wszystkich upadkach. Kolega rzekł, że to bardzo mądre stwierdzenie i może natchnie go to do zmiany w kwestii wiary. 

Usłyszałam, że we wszystkim trzeba mieć umiar. Ale ja nie chcę go mieć w stosunku do Pana Boga. Ta relacja jest swoistym narkotykiem, nie tyle dla ciała
i mózgu, ale dla duszy. To kojący narkotyk. Nawet jeśli zły mówi: odejdź, skończ
z tym, miej umiar, to ja i tak do Niego wracam. Do punktu wyjścia, czyli Miłosierdzia Bożego. To jest ten aspekt życia, który chcę nieskończenie chłonąć. Chcę dryfować na morzu łask Pańskich. Nie chcę, by one po mnie "spływały".
To dobry rodzaj uzależnienia.

Trzymajcie się!

~~Zbuntowany Anioł

niedziela, 3 grudnia 2017

Adwent - nowe życie, nowy ja, nowa księga.

"Z przeszłością należy się rozstawać nie dlatego,
 że była zła, lecz dlatego, że jest martwa."

"Wierzysz, że się Bóg zrodził w betlejemskim żłobie,
 lecz biada ci, jeżeli nie zrodził się w tobie."

Czołem!

Adwent czyli radosne oczekiwanie na narodziny naszego Pana Jezusa Chrystusa jest dla mnie z roku na rok coraz piękniejszym czasem, pełnym nadziei na to, że wszystko w życiu jest po coś i ma ogromny sens.

Pani doktor do której przez jakiś czas uczęszczałam powiedziała, że bardzo wierzy w swoją pracę, w to, że człowiek może się zmienić. I ja także w to wierzę, ale nie tyle z psychologicznego punktu widzenia, co właśnie duchowego. Wiara w to, że owe coroczne świętowanie Bożego Narodzenia może przyczynić się do obrotu życiowych spraw o sto osiemdziesiąt stopni.
Po raz kolejny słucham tego utworu i tym mocniej czuję, że to jest właśnie czas na "nowe życie, nowych nas, nową księgę".

Osobiście zaczęłam bardzo emocjonalnie i duchowo przeżywać narodziny naszego Zbawiciela dopiero w ubiegłym roku. Piątkowe wieczorne spotkania (które w tym roku zresztą będą kontynuowane) w kościele a później w salce przy herbacie i ciastku spowodowały, że naprawdę zrozumiałam na Kogo tak właściwie czekam.


Dlatego pamiętajcie, że zawsze jest szansa. Każdego roku możecie spróbować. Może ten będzie właśnie wasz? I wreszcie zrozumiecie, że te święta to nie czas na burzliwe rzucenie się w wir pracy nad tym, by wszystko wyglądało dobrze tylko na zewnątrz. Nie obchodzimy narodzin Najwyższego, by były one na drugim planie, by były pretekstem do spotkania się przy stole i zjedzenia przygotowanych przez mamę czy babcię smakołyków.

Zaryzykujcie i w tym roku zamiast postanawiać, że się nie będzie jadło słodyczy postawcie na Pana Boga. Zróbcie krok w Jego stronę. Roraty, może jakieś rekolekcje, spowiedź (nawet - a może tym bardziej - generalna), porozmawiajcie z jakimś księdzem. Szukajcie, szukajcie, szukajcie! Nic nie stracicie, zaufajcie mi.
A nuż pomnożycie w sobie wiarę w Jego nieskończone i wszechogarniające nas wszystkich (nawet gdy nie jesteśmy w stanie tego dostrzec) Miłosierdzie?
Pokój wam! 

Trzymajcie się.

~~Zbuntowany Anioł

niedziela, 26 listopada 2017

Najważniejsze zaliczone.

"Ciągle na ciebie umierałam, ale ten nawracający proces zmęczył mnie tak bardzo, że teraz na twój widok nie chce mi się już wzruszać. Nawet ramionami."

Cześć i czołem!

Który to już raz, gdy napiszę tu tekst na ponad tysiąc słów i ostatecznie wszystko wymazuję, usuwam, uciekam stąd, byle nie skonfrontować się z tym, z czym tak usilnie chcę się z wami podzielić, a jednak nie potrafię się przemóc? Muszę prosić Boga o siłę, bym wreszcie dała wam świadectwo.

A co do Niego... 
Złapałam się dziś na tym, że po wyjściu z kościoła chciałam wstawić na Snapchata zdjęcie z podpisem: Najważniejsze zaliczone. Skończyło się na:
Po najważniejszym *tutaj serduszko i jeszcze jakieś emotikony*. I taka niby nic nieznacząca sytuacja przyprawiła mnie o bardzo głębokie refleksje. No bo czy my naprawdę chodzimy do świątyni, na Mszę Świętą, by coś zaliczyć? By Bóg mógł w swoim notesie odhaczyć przy moim nazwisku: odbębniła swoje? Skądże! To samo jest z tym, o czym dziś mówi Ewangelia według świętego Mateusza (http://niezbednik.niedziela.pl/liturgia/2017-11-26/Ewangelia). Nie mamy robić tych wszystkich rzeczy, by Bóg mógł postawić przysłowiowego "ptaszka" przy dobrze wykonanym zadaniu. Mamy czynić dobro z potrzeby serca, ze zwykłej ludzkiej życzliwości, z miłości (!) do drugiego człowieka, a w konsekwencji także do Boga.
Co jeśli jest taki człowiek, który nigdy nie poznał Chrystusa, Króla Wszechświata, a jednak robi wszystko, by jego bliźnim było na tej ziemi przyjemnie? Czy Jezus, pełen Miłosierdzia, odrzuci go tylko dlatego, że nie wie, jak się modlić albo gdzie jest najbliższy kościół? W życiu! On pierwszy, jeszcze przed nami, wejdzie do Królestwa Niebieskiego. To jest ta niepojęta i piękna Boża Moc.
A czego w ludzkiej miłości nie potrafię zrozumieć? I to w dodatku młodzieńczej miłości? Ach, plus tej, która nie jest budowana na fundamencie Bożego Miłosierdzia? Nie mogę pojąć, że potrafi ona człowieka na tyle oślepić, że zapomina, co stworzył ze swoim przyjacielem. Jak można, ot tak, odrzucić kogoś w imię tak niezwykle nietrwałego uczucia? Piszę tak, bo w wieku siedemnastu lat, w tych czasach, chyba nie mam mowy o niczym, co przetrwałoby najgorsze. No wiecie, nie chcę, by ktoś uznał to za egoistyczne podejście. Po prostu wiem, jak to wygląda. Człowiek zapomina o drugim człowieku i kiedy temu pierwszemu nie uda się z trzecim, to wraca do drugiego, jakby miał do tego jakieś pieprzone prawo.
To jest bardzo gorszące i choć z głębi serca i szczerze modlę się za ludzi, którzy układają sobie wspólnie swoje młode życie, to jednak takie powroty nie są dobre. Rozrywają już dawno zabliźnioną ranę i znowu potok łez, strumień krwi, rozpacz. Po co to? Czy naprawdę nie da się pogodzić przyjaźni z miłością? Niech mi ktoś to wytłumaczy, bo mój nadwrażliwy umysł zaraz wybuchnie.

Chyba faktycznie nie chcę mi się już wzruszać... nawet ramionami... nad ludźmi, którzy za każdym razem odwracają się plecami i chcą, by całować ich cztery litery.

Trzymajcie się, pokój z wami! 

~~Zbuntowany Anioł

środa, 15 listopada 2017

Eureka!

"Nie pójdę do piachu,
gdy ktoś mi powie: czas umierać, brachu.
Nie dam się uśpić śmierci słowom,
pójdę do grobu z podniesioną głową."

Dzień dobry.

Moi drodzy, przerabiamy teraz książkę "Cierpienia młodego Wertera" i czytało mi się ją bardzo przyjemnie, wiłam się na łóżku z radości, że można w tak fenomenalny sposób opisać swe uczucia wobec drugiego człowieka. I to uczucia cholernie niełatwe. Gdy teraz wnikliwie analizujemy wydarzenia owej lektury, jest mi przykro, bo czułam się jak Werter jeszcze tak niedawno i gdzieś w głębi siebie trudno jest mi do tego wracać, bo autentycznie widzę w tym bohaterze cząstkę (jeśli nie więcej) siebie.

Co by nie było, jestem chodzącym szczęściem od dwóch/trzech tygodni, a jeśli o mnie chodzi i o ostatni rok... dawno nie było choćby tygodnia, który uznałabym za całkiem znośny, a teraz codziennie budzę się z nadzieją na dobry dzień, kroczę w nim (dniu) z podniesioną głową (bynajmniej nie z powodu pychy), z uśmiechem na ustach, a wieczorem rozmawiam z Bogiem dziękując za wszelkie pozytywy, które na mnie spłynęły i wciąż po mnie płyną. I znów mam ochotę dzielić się tą energią z wami. Zaniedbywałam tę stronę, wiem. Ale wiem też, że było naprawdę źle. Byłam u kresu sił. Tak, pisze o tym siedemnastoletnie dziewczę, ale nie czuję wstydu. Mam się wstydzić, że dopadł mnie chroniczny smutek? Poważnie... myślałam, że to się nigdy nie skończy. Wiem, że kiedyś może wrócić,
z prawdopodobnie zupełnie innego powodu i znów moja dusza będzie mogła być w agonalnym stanie, ale na razie jest spokój. I pokój. W serduchu. Na duszy. Mam się bać o tym mówić? O tym, że zostałam uratowana? Przez swoją wiarę, przez swoich rodziców, przez odwagę poproszenia o pomoc? O sięganiu po pomoc w kolejnym wpisie. Obiecuję, że wreszcie przerwę milczenie i opowiem wam o czymś, co jest dla mnie bardzo ważne.


Ostatni wpis był dość osobisty, tzn. pisany o konkretnej sytuacji, osobie. W życiu nie pomyślałabym, że tutaj zajrzy. Że ją to dotknie, poruszy i sprawi, że ruszy ona, by dać mi o sobie znać. Przeprosić. Boże! Tak mnie to wzruszyło... Mieć w sobie pokorę i odwagę, by zauważyć swój błąd, by umieć przeprosić i przyjąć wybaczenie. Niezwykle imponuje mi taka postawa. Bo wiecie... Mam wiele ran na sercu, ale znikoma ilość została zaszyta tym prostym słowem - przepraszam. Dlatego mocno doceniam to, co się wydarzyło. I owa sytuacja jest kolejnym powodem, by dziękować Panu za to życie. Tak nieprzewidywalne, piękne życie!
Chciałabym dodać jeszcze kilka słów na temat pewnego intrygującego weekendu (3-5 listopada), który spędziłam na rekolekcjach w znanym mi dobrze Klasztorze Braci Mniejszych Kapucynów w Mogilnie.
Emocje opadły, więc obędzie się bez tego wszystkiego, co miałam w głowie pod koniec tych dni. 

Kurs "Eureka" to kurs dla dzieciaków (tj. młodzieży *pełna powaga*) przygotowujących się do sakramentu bierzmowania. Nie chcę skupiać się na szczegółach (zresztą nie wolno mi, tak zarządzili przedstawiciele wspólnoty), pomówmy więc o tym, co z tego wyniosłam.
Przede wszystkim muszę przyznać, że to nie jest forma dla mnie. To byli niewiele starsi (a i młodsi się znaleźli) ludzie, którzy próbowali w jakiś poprawny sposób przekazać to, co mieli w programie i w sercach. I na sercach chcę się skupić. Bardzo mnie poruszyło ich podejście. Tacy młodzi ludzie... taka ogromna wiara! Coś fantastycznego. Rzadko się zdarza, naprawdę rzadko, by piętnasto/szesnastolatek tłumaczył mi, jak działa Pan Jezus w naszym życiu, cytował Pismo Święte, miał w sobie taaakie pokłady wiedzy teoretycznej i oczywiście, co najlepsze - praktycznej (świadectwa wiary).
To sprawiło, że przetrwałam te trzy dni z wewnętrznym zadowoleniem.
Mam jednak gdzieś w głębi siebie nadzieję na nieco poważniejsze rekolekcje, czy tzw. dni skupienia, które byłyby w formie głębszych refleksji, może pracy z Pismem Świętym. 

Bez spiny, bez chaosu. Rozumiecie. Kto wie, kto wie...
Cieszę się, że naszemu (tak, także i wciąż mojemu, na zawsze mojemu) katechecie chciało się z nami tam być. Mógł się przeciwstawić. Toż to dorosły facet jest. Ale zrobił to dla nas. Przemógł się, choć wiem, że to dla niego nie była jakaś ekscytująca forma duchowości. A jednak. Bardzo to doceniam.
Proboszczowi również składam wielkie dziękczynienie, bo widzę jak mu zależy na dzieciakach, a raczej na tym, by wzięli to wszystko, co się dzieje na serio, nie "dla jaj", nie tylko po to, żeby "odbębnić", ale by coś poczuli, by coś w nich drgnęło.
Co do tego drgnięcia... Mieliśmy chwilę, by wyjść na środek sali i powiedzieć, co o tym myślimy, co czujemy. Wyszedł katecheta, wyszłam ja i... wyszli ludzie po których absolutnie bym się tego nie spodziewała! Ależ mnie to wzruszyło. I chyba to jest to, o co ubiega nawet sam Bóg. By nie robić niczego na siłę, ale z potrzeby serca. Bardzo wierzę w tą wewnętrzną potrzebę. Chwała Panu i chwała wszystkim z którymi mogłam tam być.

W poniedziałek wygłosiłam na lekcji języka polskiego przemówienie na temat: "Jak odnaleźć się w wierze we współczesnym świecie?". Dostałam ocenę celującą. I usłyszałam również od osoby, o której wspominam w trzecim akapicie wpisu, iż przemówienie także miało wpływ na krok, który postawiła ku mej osobie. Dziękuję. Bóg działa. Nie mam co do tego wątpliwości.

Ufam, że przetrwaliście do końca. Choćby jedna osoba.

Trzymajcie się!

~~Zbuntowany Anioł