niedziela, 15 września 2019

Próba ognia.

"W środku czuję chłód, jakąś ponurą pustkę
Nie mówię o tym nikomu, na twarz zakładam uśmiech
Widzę jak kumple spełniają się i łapią wiatr w żagle
A ja się którąś noc z rzędu miotam jak w bagnie
Chcesz znać prawdę? Siadło mi mordo
Depresja jest jak jaskra, nagle tracisz widoczność"


Cześć! 

Wracam? Sama nie wiem, to naprawdę trudne i prawdopodobnie ten tekst będzie poprawiany ze sto razy, bo niewyobrażalnie ciężko jest mi dla was wystukać słowa wyjaśnienia, zebrać się w sobie i dać trochę nadziei na lepsze jutro.

Na początku chcę, by to był wpis wprowadzający w zmiany, które zaszły przez rok od poprzedniego, który miał moją pisarską przygodę zakończyć na dobre.
Zawsze wiedziałam, że życie to pieprzona sinusoida i wydarzyć się może dosłownie wszystko. I rzeczywiście miały miejsce w moim małym świecie naprawdę niespodziewane sytuacje. Przede wszystkim po raz kolejny (po długiej przerwie) odważyłam się sięgnąć po fachową pomoc w kwestii zdrowia psychicznego, ponieważ bywało i bywa ze mną ciężko, ale nie poddaję się, nie mogę, zbyt wiele nieznanego przede mną, żal byłoby tego nie dosięgnąć. 

Walczyłam w wakacje z maturą z matematyki i... wygrałam. Dałam... dałyśmy radę z korepetytorką, która poświęciła dla mnie swój cenny czas. Wiele mnie nauczyła, nie tylko w kwestii liczenia, ale podejścia do ucznia i do matematyki tak w ogóle.
Odebrałam świadectwo i słysząc podczas telefonicznej rozmowy jej radość przeplataną z ogromną dumą poczułam się na ten moment totalnie spełniona. Jeszcze piękniejsze i rozbrajające były zaszklone oczy naszej polonistki, która dowiedziawszy się o sukcesie jaki osiągnęliśmy, po prostu nas czule przytuliła i powiedziała, żebyśmy w wolnej chwili wpadli do niej na kawę porozmawiać. Nic jednak nie równa się temu, jak cholernie szczęśliwi -  w momencie przekazania informacji o tym, ile zdobyłam procent na egzaminie - byli moi rodzice. Widzieli starania, pomagali mi przez ten czas przebrnąć, a robiłam wszystko, co w mojej mocy, bo liczyłam przed pracą, w pracy i zaraz po niej. Piłam kawę o 23 ze łzami, byle tylko móc zrobić jeszcze jedno zadanie, którego za nic w świecie nie rozumiałam, ale w końcu się udało i o to chodzi. O to, żeby walczyć do samego końca, choćby nie wiem co się działo, naprawdę, kurwa, warto. I mówię to ja, która ostatnie tygodnie myślała jedynie o tym, żeby zniknąć z tego ziemskiego padołu. I patrzcie! Wciąż żyję, mam się całkiem dobrze, a to za sprawą tego, że biorę leki i co tydzień opowiadam terapeutce o tym moim pokręconym życiu, a ona bierze te wszystkie emocje na klatę i bardzo pomaga. Jest świetna w tym, co robi. Widzę pasję i zaangażowanie, a na nie zwracam uwagę najczęściej, inaczej nie ma mowy o głębokiej i pełnej autentycznego poczucia bezpieczeństwa relacji.
Teraz czekam na wyniki postępowania rekrutacyjnego na studia. Póki co nie chcę zdradzać kierunku, który obrałam. Za tydzień wszystko się okaże, może wtedy poświęcę tej sprawie osobny post. Nie ukrywam, że niemiłosiernie się stresuję,
bo nie mam planu B... Ale coby się nie działo - łatwo nie odpuszczę i sobie poradzę. Przecież dotychczas dawałam radę. Nie tak łatwo mnie złamać,
w końcu... nadal tu jestem.


No to do miłego! 

Zbuntowany Anioł

1 komentarz:

  1. No i jest wspaniały powrót. Czekałem na to... wreszcie będzie coś ciekawego w necie do poczytania ��

    OdpowiedzUsuń