niedziela, 28 lutego 2016

Dni Skupienia.

„Pokój i dobro można doświadczyć w każdym miejscu tego klasztoru.”

Dzień dobry… bardzo, bardzo, bardzo dobry. Nie wiem, kto napisał te słowa powyżej… chyba ksiądz. Wiecie, wpisaliśmy się w pamiątkową księgę w kuchni i ktoś właśnie tak prawdziwie ujął powyższe stwierdzenie. Bo tak właśnie było. Ten ogrom miłości i dobra się po prostu czuło.

   Powrót do „rzeczywistości” niczym cios sztyletem w serce. Wchodzisz do domu – szczekają psy, gra radio, telewizor włączony. Odpalasz komputer, sprawdzasz Facebooka i automatycznie zostajesz bombardowany przez ludzką głupotę. To było istotne i piękne doświadczenie, ale czuję się, jakbym wróciła co najmniej do innego świata. Nie mogę się przyzwyczaić. Tam tego nie było. Tam… tam zamiast tych wszystkich gadżetów była beztroska i natura. Tylko tyle. I to wystarczyło, by zapomnieć o wszystkim, co okropne i skupić się na uśmiechu.
   Nie było suchego chleba i wody. Było przepyszne jedzenie. Przemiła obsługa i niewiarygodnie świetni Bracia Mniejsi Kapucyni. Genialny przewodnik… kiedy skończył nas oprowadzać i opowiadać historię klasztoru, łzy stanęły w moich oczach. Bo miał w sobie tak widoczną pasję, że to było dla mnie nie do pojęcia. Zresztą, jeden z braci mnie zachwycił swoją postawą i głosem w Kościele. Poważnie. Głos przy którym można byłoby się rozpłynąć. I kiedy rozdawał Komunię… robił to tak delikatnie... nie mogłam wyjść z podziwu.
Ludzie z pasją są NIEPRAWDOPODOBNIE piękni.
   To była przede wszystkim odskocznia od tego chaosu szkolnego, rodzinnego czy zmagania się z samym sobą. To było… duchowe wyciszenie. Tak myślę. Tak to odczuwam. Przyjemne doświadczenie. Mogłabym je powtórzyć. Zdecydowanie. Najlepsza znów była w tym wszystkim ekipa… ludzie… rozumiecie. Ci na co dzień rozbrykani, pełni energii, rozgadani, tutaj byli inni. Potrafili dostosować się do sytuacji. Czyli tego spokoju i ciszy. Na początku nieco przerażających, z czasem kojących. Nie powiem wam, tym, którzy się nie wybrali: „Żałujcie.”, bo takie wyjazdy odbiera się naprawdę bardzo osobiście i każdy zapewne ma inne odczucia. I to jest dobre. Nie! To nawet jest fantastyczne.
   Tutaj nie liczyliśmy czasu. Chyba, że w oczekiwaniu na obiad spoglądaliśmy na zegarki.
   Tyle uśmiechu na twarzy naszego katechety to w życiu nie widziałam.
   Wiecie, jeśli idziemy do pokoju, a koleżanka mówi: „Pan X jest niesamowity.”, no to musi to o czymś świadczyć. 
   Ale to było coś pięknego. Nie wiem do końca, jak skomentować owe wydarzenie. Może tak naprawdę nie są potrzebne żadne wygórowane słowa? To trzeba po prostu przeżyć, doświadczyć tej magicznej atmosfery na własnej skórze.
I uwierzcie… warto. Śmialiśmy się przed wyjazdem, że będzie to raczej jakiś obóz koncentracyjny, ale… ale to było coś tak świetnego, że aż brakuje słów, by wyrazić te wszystkie pozytywne emocje, jakie siedzą we mnie. Moje myśli są pełne OGROMNEGO optymizmu. Jestem pod taaakim wrażeniem. Jestem zachwycona. Wyszło! Udało się. Udało się wyrwać naszej skromnej grupie na weekend. Tylko na niecałe trzy dni albo może i AŻ trzy dni. Bo zdziałały wiele. Przynajmniej mój, jeden z gorszych w ostatnim czasie, tygodni odszedł w niepamięć. Wszelkie złe myśli uciekły. Ot tak! Wiecie, jeśli człowiek stoi przy otwartym oknie… sam na sam ze światem, z być może nawet Bogiem i mówi to, co myśli, i momentalnie do oczu napływają łzy i zaraz musi je ocierać, bo kapią na podłogę… to jest to coś niezwykłego. Poważnie. Wiecie co jeszcze? Lubię rozmawiać. Oko w oko z moim rozmówcą i to również się udało. Krótki spacer z panem od religii (chemii zresztą też, he he), a naprawdę dał poczucie, że ktoś, kogo ty szanujesz – nie ma cię gdzieś. Cudowne. 
   Wybraliśmy się dziś z koleżanką, chwilę po północy, do kaplicy. Małej, ale urzekającej. Żeby się pomodlić. Albo może, zwyczajnie po to, by jeszcze mocniej nacieszyć się tym spokojem. Sam na sam z tym, o którego miłość ubiegają miliony. Jesteś, siedzisz sobie w ciszy i to jest… przerażająco piękne. "Zero osądów, sto procent miłości." Myślę, że On się na mnie nie obraził, kiedy w pewnym momencie wyjęłam telefon i zaczęłam zapisywać myśli. To chyba się nazywa natchnienie. Lubię takie chwile. Je się pamięta, je się przyjmuje do siebie tak cholernie osobiście, tak pewnie, głęboko, niesamowicie szczerze. To są momenty, dla których się żyje i dzięki którym się jeszcze „tu” jest. Tego mi naprawdę brakowało. Tej „wielkiej” weny. Którą kocham. Tak po prostu. Bo przychodzi w najmniej spodziewanym momencie. I jest najlepsza. Niewiarygodne. 
   Wiecie, jestem niepojęcie wdzięczna tym, którzy spięli swoje cztery litery i pojechali tam ze mną. Z księdzem. I naszym katechetą. To było jedno z lepszych doświadczeń w moim życiu. Bo było… wyjątkowo inne. Mam cały czas odruch zamykania oczu i wczuwania się w tę wszechobecną ciszę, która panowała w klasztorze. A znak krzyża chyba wyćwiczyłam za wszystkie czasy. Było warto. Zdecydowanie. 






Dziękuję. Każdemu. 

Kolejna, nowa, niezwykła przygoda zaliczona! 

~~Zbuntowany Anioł

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz