wtorek, 16 sierpnia 2016

Wielki człowiek w małych sprawach.

„Bardzo was proszę, byście wymagali od siebie w najmniejszych sprawach, byli trochę więcej niż przeciętni, dawali z siebie coś ponad przyzwoitość. Bo to, że nie zabijamy, nie kradniemy, że ja zachowuję celibat, to jeszcze żadna chwała. A co: miałbym się łajdaczyć? To, że państwo kochają swoje dzieci, że ich nie katują, to tylko wychodzenie na zero. Róbmy coś ponad to, dawajmy innym, tym najmniejszym, najsłabszym z naszego życia więcej.”

Dzień dobry!

Nie mogłam doczekać się powrotu do domu, bo uwielbiam pisać i chciałam wam wszystko w jak najlepszy sposób przedstawić. Już w niedzielę. Ewentualnie wczoraj. Ale piszę dopiero dziś, bo choć człowiek ma chęci, nie zawsze jest w nim tak zwana „wena”, a bądź co bądź – jest ona istotnym elementem tworzenia. Poważnie. Jednak nie będę się trudziła w tłumaczeniu, dlaczego tak właśnie jest. Ale jest. Tak to odczuwam. Wiecie, niektóre sprawy trzeba poczuć na własnej skórze i wtedy nie będzie potrzebne żadne wytłumaczenie, bo się będzie TO czuło, będzie się TYM żyło. Tym, co dziś jest dla nas niezrozumiałe, inne, dziwne.

Generalnie zaczęłam pisać w niedzielę coś na wzór sprawozdania. Ale wyszło na tyle fatalnie, że poczułam, jak gdybym cofnęła się w czasie i pisała pracę na lekcję polskiego… w trzeciej klasie podstawówki. Staram się ćwiczyć tego typu formę przekazania co działo się w miejscu, gdzie przebywałam. Nie zawsze wychodzi. Bo jestem raczej człowiekiem emocji, aniżeli rozumu i składania w piękną i trafną całość tego, co widziałam, przeżyłam, doświadczyłam. Domyślam się, że nie zawsze jest to dobre. Ale próbuję. Coś zmieniać. Spokojnie. Raczej nie stoję w miejscu.



Zwiedziliśmy tak wiele pięknych miejsc… do teraz nie mogę wyjść z podziwu. Bo chyba nie dało się nie zachwycić fenomenalnymi widokami, jakie napotykaliśmy non stop na swej drodze. Gdzie się nie obejrzeliśmy, gdzie się nie ruszyliśmy, czego nie zrobiliśmy – wszędzie, na każdym kroku doświadczaliśmy cudów natury. Albo Boga. Nieistotne. Istotne, że mieliśmy możliwość zobaczenia fantastycznych lokalizacji. I to w naszej, ukochanej Polsce. Naszym kraju. Nieraz zgrzytam zębami, kiedy o niej (Polsce) myślę. Nie wszystko mi się tu podoba. Ale coraz częściej mam wrażenie, że to narzekanie jest cholernie niepotrzebne. Bo po pierwsze – ludzie są jacy są i nigdy nie dotrzesz do każdego, nie przemówisz wszystkim do rozsądku (w ważnych kwestiach, rzecz jasna). A po drugie… wszystko to, co jest poza granicami naszego miejsca zamieszkania jest piękne prawdopodobnie tylko na obrazkach, a wiecie ile wspaniałości można podziwiać w Polsce?! To jest niewiarygodne przeżycie. Polecam każdemu zagłębić się w zakamarki naszego kraju. Czy to góry, morze, czy wielkie, popularne miasto – nie ważne. Ważne, by się ruszyć z kanapy, łóżka, krzesła i zacząć… dostrzegać. Trochę więcej. Bardziej. 

Wrocław, wzgórze Kalwarii Wambierzyckiej, Śnieżka, Srebrna Góra (po raz drugi w tym roku), spływ pontonami, Sztolnie Walimskie „Riese”, Jaskinia Niedźwiedzia, wodospad Wilczki, iluminacja bazyliki, Sanktuarium Matki Bożej Łaskawej w Krzeszowie, Świątynia Pokoju.



Były przygody? Jak najbardziej! Nawet dwa dni pod rząd. Najpierw w Srebrnej Górze. Podczas zjazdów tyrolką. Półmetek i jeden, mały błąd… Zawisłam czterdzieści sześć metrów nad ziemią (tak mówili, nie jestem pewna, wybaczcie).
I wisiałam tam pewnie z dwadzieścia minut. Nie mogłam przestać się śmiać, gdy widziałam ludzi na dole, którzy stawali i pokazywali palcem na mnie, bo przecież to takie niezwykłe, pewnie zaraz spadnę i będzie sensacja. Ale… niestety nie spadłam. Och, co za pech.
 

Przypatrzcie się dobrze. *śmiech*

Następnego dnia, przy zdobywaniu Śnieżki (to chyba brzmi zbyt doniośle jak na 1602 m.) zapomniałam zabrać telefonu z busa. Poleciały łzy. No bo widok był nie z tej ziemi. Tzn. z tej ziemi, oczywiście, ale był tak niewiarygodnie piękny… a ja nie mogłam tego uwiecznić, bo nieraz jestem po prostu głupkiem. Ale co tam. Ważne, że najlepszym aparatem człowieka jest jego mózg. Zdolność zapamiętywania genialnych momentów. A ten taki właśnie był. Do końca życia nie wymażę z pamięci tego poczucia bycia… tak jakby… „ponad”. Ponad tym wszystkim, co ma się na co dzień. Wzruszająca chwila. Dosłownie chwila. Ponieważ na podziwianie mieliśmy zaledwie kilka minut. Trzeba było iść dalej. Wjazd wyciągiem to nie wszystko. Kiedy zobaczyłam tę ogromną górę… szczęka sama się otworzyła. A oczy prawie wyskoczyły ze swojego miejsca. Jedno, wielkie zdziwienie. Nigdy nie wchodziłam tak wysoko. To nie był wycisk. Wszystko zależy od naszej psychiki. „Nie dam rady, to za dużo”. A tak naprawdę ledwo się obejrzeliśmy i nagle byliśmy na samym szczycie. Co za radość, co za emocje! Zrobiliśmy to! Mega miłe uczucie. Nie było widać nic. Mgła. Chmury. Nie wiem. Po prostu biało wszędzie. Więc tak naprawdę nie było mi AŻ tak żal, że nie wzięłam komórki. Odpoczęliśmy, wszystko super, szczęśliwy powrót do Wambierzyc…
I dopiero na drugi dzień poczuliśmy wejście tak wysoko. Oj, co to było. Ten ból nóg i rąk – niezapomniany, ale w jakimś stopniu przyjemny. Prawdopodobnie dzięki świadomości, że się zrobiło coś nowego, pokonało blokady, które gdzieś tam w głowie człowiek przy wchodzeniu miał. Było najlepiej. NAJLEPIEJ. 

























Spływ był znakomitą formą wyciszenia. Fakt faktem musieliśmy cały czas podpowiadać sobie, jak płynąć, gdzie i tak dalej. A jednak był czas na rozkoszowanie się widokami. W spokoju, który tam panował można było się rozpłynąć. Serio. Wspaniałe uczucie. 



Historia miejsca, które widzicie na tych dwóch zdjęciach zapierała dech w piersiach. Wciąż zapiera. Na końcu przewodnik powiedział, że prosi wszystkich o uczczenie chwilą ciszy wszystkich, którzy tutaj zmarli. I to w sposób okrutny. Nie ukrywajmy. Z obozów koncentracyjnych byli przenoszeni do "Riese" i nie mieli lepiej. Wszyscy po tym momencie skupienia i zadumy wyszli ze sztolni w kompletnej ciszy. Nie wyobrażam sobie, że za osiem dni odwiedzę Auschwitz. Chyba nie ma czegoś takiego jak "przygotowanie się" do zetknięcia z okropieństwem przeszłości. 





Jaskinia Niedźwiedzia była rewelacyjna. Urzekła mnie całą sobą. Jest piękna, w stu procentach naturalna i... po prostu niezwykła! Musicie ją odwiedzić, jeśli potraficie docenić naturę. 




Ilekroć odwiedzam jakiekolwiek świątynie... nie mogę wyjść z podziwu. Bo to nie są sale pałacowe zrobione dla ludzi. To są miejsca święte, które człowiek stworzył dla Boga. Dla kogoś, w kogo może tylko wierzyć. Żadnej pewności. Nawet najmniejszego znaku, dzięki któremu ludzie wiedzieliby, że to ma sens. A jednak stworzyli ogromne ilości kościołów, sanktuariów i podobnych budowli. Wszystko dla... Tego Jedynego. A prosty, nie wyróżniający się z tłumu Kowalski tak często nie potrafi powiedzieć swojej żonie, że ją... nad życie kocha. Nawet nie nad życie... tylko po prostu kocha. A to już wiele znaczy. Nigdy nie zrozumiem ludzi. 

Nie mogłoby na końcu tego – i tak już długiego – wpisu zabraknąć podziękowania. Dla osób, którym się chciało. Zrobić coś dobrego dla innych. Dla dzieciaków i nieco starszych dzieciaków. Zauważyłam, że dorośli, jakich spotykam na swej drodze bardzo dużo robią dla młodszego pokolenia. Byle tylko ich uszczęśliwić. Dłuższą wycieczką, grillem, czy jakimkolwiek innym spotkaniem. SPOTKANIEM. W gronie świetnych osób. I uwierzcie, że brakuje mi słów dziękczynienia. Poważnie. Bo my, młodzi, za często skupiamy się na sobie. Wiecznie tylko „ja”, „moje”, „dla mnie”. A starsi się poświęcają. Dla naszej radości. Uśmiechu. Niezapomnianych wrażeń. Dziękuję, że to robicie. To naprawdę wiele znaczy. Mam nadzieję, że nie tylko dla mnie. Dziękuję również tym wszystkim, którzy nie pojechali tam z przymusu. I za to, że się lepiej poznaliśmy oraz dogadaliśmy. Jesteście wielcy. *tutaj wielki uśmiech z mojej strony*

~~Zbuntowany Anioł

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz